środa, 16 października 2013

"Blessed with a curse"-one shot

Nie pamiętał dokładnie, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Mogło to być tydzień, miesiąc lub pół roku temu. Przez cały ten czas czuł się jakby lunatykował, a gdyby nie kalendarz i przymus chodzenia do szkoły, nie potrafiłby nawet rozpoznać dni tygodnia. Godziny mijały mu na niczym, a czas dłużył się okropnie. Prześlizgując pusty wzrok po ulicach i ludziach w klasie, czuł się tak, jakby wcale go nie było na świecie. Przynajmniej nie na tym. Jego miejsce było bowiem gdzieś indziej, u Jego boku. Każdego dnia niecierpliwie czekał tylko na spotkanie z Nim. Czuł się niemalże jak uzależniony, codziennie obierając sobie za cel tylko zobaczenie Go – jego pięknego chłopaka.

×××

Tamtego dnia słońce świeciło mocno, swym oślepiającym blaskiem zalewając salę lekcyjną, w której właśnie siedział czternastoletni Gerard Way. Chłopiec przyglądał się z umiarkowanym zainteresowaniem gołębiom, spacerującym po rynku. W tamtej chwili nie marzył o niczym innym, niż udanie się do domu.  Monotonny głos jego nauczycielki stawał się nieznośny i drażniący, kiedy próbował siłą umysłu przyspieszyć bieg wskazówek zegara ściennego. Odbywała się właśnie jakże pasjonująca lekcja biologii. Gerard lubił ten przedmiot, jednak póki co omawiali rzeczy, które kompletnie go nie interesowały. Na dodatek nauczycielka nie mówiła nic ciekawego, a zwyczajnie dyktowała zdania do zapisania, czego on naturalnie nie robił. Gerard myślami był zupełnie indziej, daleko stąd. Gdy rozbrzmiał zbawienny wręcz dźwięk dzwonka oznajmiającego koniec ostatniej lekcji, kolorowa masa uczniów zaczęła wylewać się przez wąskie drzwi niczym gęste błoto. Czarnowłosy chłopak pochwycił w biegu swój uprzednio spakowany plecak i niemalże stratował kilkoro uczniów, chcąc jak najszybciej wydostać się z budynku placówki. Kiedy chłodne, jesienne powietrze otuliło jego twarz, poczuł się nieco bardziej ożywiony. Rozejrzał się wkoło, chcąc obrać odpowiedni kierunek marszu. Chodniki i dachy samochodów przykryte były warstwą zeschniętych liści, nadających im pomarańczowych barw. Jesień na dobre osiedliła się w mieście, ogałacając drzewa i przerzedzając liczbę ludzi, spacerujących po ulicach. Gerard jednak nie miał czasu zastanawiać się, jak szybko minęło lato; zajęty był bowiem jak najszybszym dotarciem do swojego mieszkania. Założył pospiesznie słuchawki na uszy i dziarskim krokiem ruszył w stronę domu. Gdy był już na swojej ulicy, poczuł charakterystyczny zapach palonych liści, dymu z kominów i zgniłej trawy. Jesień definitywnie miała swój odrębny aromat, tak jak letnie noce mają swój. Czarnowłosy szybko otworzył furtkę domu, by po paru minutach znaleźć się w swoim pokoju. Na szczęście w mieszkaniu nie było nikogo oprócz niego. Natychmiast rozebrał się i rzucił na łóżko. Jego serce przyspieszyło swój bieg na myśl o tym, że zaraz spotka się z Nim. Wziął jednak kilka wdechów i po chwili zapadł w upragniony sen.

×××

-Wróciłeś. – szepnął Frank, uśmiechając się i rzucając Gerardowi na szyję.

-No jasne, że wróciłem. – czarnowłosy spojrzał niskiemu brunetowi w oczy, by zaraz połączyć ich wargi w pocałunku pełnym tęsknoty. Minęło raptem paręnaście godzin, jednak Gerardowi zdawały się one być wiecznością. Po chwili oderwał się od warg ukochanego i usiadł na trawie. Ku jego zaskoczeniu nie była mokra i brudna jak w prawdziwym świecie, lecz ciepła i miękka. Zdążył już zapomnieć, że w jego snach panuje wieczne lato. Frank usadowił się tuż obok niego. Po chwili milczenia i wpatrywania się w tęczowe niebo, brunet zagadnął.

-To jak było w szkole? Coś nowego?

-Nie. Nudy jak zazwyczaj. – odpowiedział niespiesznie Gerard. - Wiesz, zaczynam myśleć, że to wszystko jest bez sensu.

-Co jest bez sensu? – mruknął Frank.

-No wiesz, życie. Sam nie wiem. Chyba zaczyna mi odpierdalać. – czarnowłosy uśmiechnął się lekko.

-Nie, Gerardzie. Z tobą jest wszystko w porządku. – Frank przerzucił wzrok z jego twarzy na widniejącą w oddali latarnię morską. – To tylko ja mieszam ci w głowie, przepraszam. – dodał po chwili, na co czarnowłosy wbił w niego spojrzenie i ujął jego twarz w dłonie.

-Nie, Franio…To nie tak. Ty jesteś najlepszą rzeczą, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła. Po prostu nie żyjemy w tym samym świecie. Ale to da się pogodzić. – zniżył głos do szeptu.

-Chyba nie myślisz o… - Frank miał zaniepokojony wyraz twarzy.

-Nie wiem, może. Chciałbyś tego, Frank?

Frank westchnął. –Ale przecież masz rodzinę, szkołę. Życie, Gerardzie, prawdziwe życie.

-Moje prawdziwe życie jest przy tobie, Franio. – znów połączył ich rozgrzane usta w namiętnym pocałunku.
Nagle wszystko wkoło zaczęło wirować i zamazywać się. – Przepraszam, muszę iść. Wrócę. – zdążył powiedzieć czarnowłosy, zanim wszystko zbiło się w kolorową kulę i oddaliło się. Zaraz potem otworzył oczy, ujrzawszy swoją matkę, rozsuwającą jego wiecznie zasłonięte zasłony.

×××

-O, nareszcie wstałeś.

-Yhym. – Gerard był zbyt otępiały, by odpowiedzieć coś mądrego. Jego matka usiadła na brzegu łóżka, patrząc mu prosto w oczy.

-Synu, musimy porozmawiać. – oznajmiła poważnie.

-Mamo, naprawdę musimy akurat teraz? – jęknął chłopak, lecz widząc niegasnący upór w oczach jego rodzicielki podniósł się lekko do pozycji siedzącej i czekał na przemowę, niczym skazany w sądzie na wyrok.

-Co się z tobą ostatnio dzieje, Gerardzie? Ciągle śpisz, nie kontaktujesz z otoczeniem, przestałeś robić cokolwiek poza siedzeniem w pokoju. – Rzekła pani Way i obdarzyła syna wyczekującym wzrokiem. 

Gerard poczuł się osaczony. Już wiele razy przeprowadzali podobną rozmowę, jednak nigdy nie udało się jego matce poznać prawdziwego powodu, dla którego Gerard był tak bardzo nieobecny ostatnimi czasy. Jak zwykle więc posilił się kłamstwem, mając nadzieję, że tym razem wypadnie przekonująco.

-Po prostu jestem zmęczony, mamo. Szkoła tak na mnie wpływa. Żyję w ciągłym stresie, nie lubię swojej klasy. – Wymyślił na poczekaniu Gerard, starając się, by zabrzmiało to autentycznie.

-W takim razie może…może zabiorę cię do specjalisty? Może on by coś na to poradził?

Gerard właśnie zamierzał stanowczo odmówić, jednak w jego głowie pojawił się niecny plan. Jeśli bowiem pójdzie do psychiatry i nazmyśla, że ma ataki lęku, lekarz przepisze mu tabletki uspokajające, a w ten sposób będzie mógł częściej widywać się z Frankiem. Postanowił zgodzić się na wizytę, a po tygodniu w jego szufladzie spoczywało opakowanie lekarstwa nasennego.

×××

Od tamtego dnia upłynęło już sporo czasu, jednak Gerard znów nie potrafił rozpoznać, ile dokładnie dni zażywał medykamenty. Wiedział jedynie, że spadł śnieg, jednak ten fakt nie wywierał na nim jakiegokolwiek wrażenia. Czuł się jeszcze bardziej odizolowany od świata niż wcześniej. Nie zauważał także, że jego matka bezskutecznie starała się pomóc synowi, przez co popadała w depresję, a jego szkolni koledzy martwili się o niego, gdy opuszczał lekcje. Gerardowi było już wszystko jedno. Zdawał sobie wprawdzie sprawę z tego, że Frank i cały jego „drugi świat” to tylko iluzja, złudzenie. Wytwór jego chorej z samotności wyobraźni. Być może w ten sposób próbował wypełnić sobie lukę po ojcu, którego nigdy nie poznał. Być może stworzył sobie to wszystko tylko dlatego, że był zwyczajnym wariatem. Wszystko to było możliwe, ale starał się nie myśleć o tym zbyt wiele. Wiedział bowiem, że pośród tego wszystkiego uczucie, które połączyło go z Frankiem, było jak najbardziej realne. Każdego dnia budził się z myślą o nim, każdego dnia wyczekiwał tylko momentu, w którym znów spojrzy w jego oczy. Sam Frank również martwił się o niego, jednak Gerard zdołał go przekonać, że wkrótce wszystko się ułoży.

-Będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. – powtarzał, gdy tulił bruneta w ramionach. Frank milczał.

Niedługo potem do Gerarda doszła frustrująca świadomość, że jego tabletki na sen już nie działają. Na próżno próbował namawiać swojego psychiatrę do wypisania mu czegoś silniejszego. Mężczyzna zaczął już podejrzewać, że Gerard używa pigułek do innych celów, niż ich przeznaczenie. Gerardowi zaczęły kończyć się możliwości. Próbował zmęczyć się za dnia, uprawiając sport, jednak i to nie przynosiło upragnionych rezultatów. Rozpacz i beznadzieja zaczęły wypełniać serce czternastolatka, jednak wciąż próbował ukryć to przed jego chłopakiem. Nienawidził budzić się każdego dnia i żałować tego. Którejś nocy, kiedy znów leżał na łóżku, próbując wpaść w objęcia Morfeusza, doszedł do wniosku, że ma dość. Zwyczajnie nie umie już pogodzić życia w dwóch, kompletnie różnych rzeczywistościach. Popadał w obłęd, nie potrafił już nawet rozróżnić jawy od snu. Jego jedynym marzeniem było już tylko zasnąć i nigdy się nie obudzić.

×××

-Frank. – szepnął Gerard, bujając się na huśtawce nad klifem i oglądając rozbijające się w dole fale. Frank siedział na drugim ruchomym siedzisku, trzymając go za rękę. – Franio, ja już zdecydowałem.

-Nie rozumiem…-oznajmił Frank, próbując zatrzymać poruszającego się ruchem wahadłowym Gerarda i spojrzeć mu w oczy. – Gee, czy ty myślisz o tym, o czym ja myślę, że myślisz? – skarcił siebie w duchu za skonstruowanie tak bezsensownego zdania.

-Posłuchaj, Franio. Jesteś dla mnie najważniejszy. Tylko ty się liczysz, rozumiesz? Kocham cię i wiem, że ty kochasz mnie, dlatego nic nie jest w stanie nas rozdzielić. Tej nocy dołączę do ciebie na zawsze.

Słowa Gerarda uderzyły Franka niczym fala, łamiąca jego kości o ostre skały brzegu. Nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć. Z jednej strony pragnął być u boku Gerarda już do końca, jednak wiedział, że chłopak żyje. Ma marzenia, cele, ambicje; odczuwa smutek, złość, zażenowanie; potrafi kształtować swoją przyszłość i iść naprzód. Frank tego wszystkiego nie miał. On już dawno przestał żyć, został wskrzeszony tylko w wyobraźni Gerarda. Nie spodziewał się takiego życia po śmierci, choć dziękował, że sprawy przybrały taki obrót. Nie chciał jednak przez swój egoizm zaprzepaścić życia tak młodemu chłopcu.

-Gee, nie rób tego dla mnie…-Próbował zabrzmieć rzeczowo, jednak głos mu się łamał.

-Już postanowiłem. Chcę być z tobą. Mam gdzieś ten brudny, nędzny świat pełen zła, czyhającego na każdym kroku. Jestem zmęczony codzienną rutyną i nie chcę podążać z prądem, razem z innymi zaślepionymi ludźmi, dla których jedynym modelem życia jest skończenie edukacji, praca, założenie rodziny i śmierć. Ja chcę żyć, prawdziwie żyć. Chcę być wolny i czuć, chcę tworzyć coś niezwykłego. Ale nader wszystko chcę po prostu być z tobą, Frank. – Gerard objął bruneta ramieniem, gdy im obu popłynęły z oczu łzy. Czarnowłosy nie zdawał sobie jednak sprawy, że obaj płaczą z zupełnie innych powodów. Pierwszy odzyskał opanowanie brunet.

-Gerardzie – zaczął ciężko, słowa ugrzęzły mu w gardle niczym gorzka kula – wiem, że nijak nie wpłynę na twoją decyzję. Zrób to, co uważasz za słuszne. Ja też pragnę być z tobą, ale to nie moje zdanie się tu liczy. Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy. – Frank wiedział, że źle postąpił, mówiąc te słowa, jednak w głębi siebie czuł, że to jedyna odpowiedź, na którą go stać.

-A więc czekaj na mnie dzisiaj przy latarni. Kocham cię. Teraz idę.

×××

Czarnowłosy obudził się lekko rozpalony. Czuł się tak, jakby miał gorączkę. Być może, gdyby teraz zaczął zastanawiać się nad swoją decyzją, doszedłby do wniosku, że to niewłaściwa droga. Jednak był zbyt zajęty szukaniem środka nasennego w szafce, aby skupić myśli na czymkolwiek innym. Po chwili niewielkie pudełko znalazło się w jego jednej dłoni, a szklanka wody w drugiej. Wydobył wszystkie pozostałe mu tabletki i przymknął oczy. W myślach widział tylko uśmiechniętą twarz Franka, od której dzielił go tylko jeden gest. Przymknął oczy i połknął wszystkie lekarstwa, po czym ułożył się wygodnie na łóżku i czekał. Wkrótce ogarnęła go gęsta ciemność, z której wyłonił się jego drugi świat. A więc to już. Gdy tylko był w stanie wyczuć pod stopami grunt, pobiegł  na oślep w stronę światła, które wkrótce okazało się być latarnią morską. Podekscytowany obiegł całą wieżę dookoła. Franka tam jednak nie było.

×××

Tak oto młody chłopiec zakończył swe życie, nie pozostawiając chociażby cienia wyjaśnień dla swoich najbliższych. Jego rodzina i znajomi do końca życia będą prześladowani przez masę pytań, na które nikt nie pozna odpowiedzi. Czarnowłosy wybrał miłość, ponieważ zdawało mu się, że nie miał nic innego. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Miał bowiem szansę. Szansę, jaką życie rozpościera przed każdym człowiekiem niczym ścieżkę. Można z niej skorzystać i iść naprzód, nie wiedząc, co się wydarzy, albo wycofać się i już nigdy nie ujrzeć tajemnic skrywanych przez świat. Gerard był przekonany, że gdy umrze, trafi do innego świata. Tak też się stało - z tym, że Franka już tam nie było, bowiem gdy umarła wyobraźnia chłopca, umarło wszystko, co było jej wytworem. Teraz będzie błąkał się samotnie, dopóki następna osoba nie przywoła go we śnie.
Czasem bowiem marzenia są piękne tylko dopóki pozostają marzeniami.
×××

Hej hej! Przepraszam, że to nie kolejna część psychiatryka. Mogę was pocieszyć tym, że jej spora część istnieje już w moim brudnopisie i aż prosi się o przepisanie. Powyższy shot miałam już od dawna w planach, a akurat dziś dostałam weny :D. Jego zarys zainspirowały moje doświadczenia ze  świadomymi snami, a ostatnio także omawiany w szkole motyw romantycznej miłości. Zapewne jest wiele błędów (śmiało, możecie mi je wytykać!), ale napisałam to pod wpływem chwili w godzinę. Ach, czego się nie robi, byle tylko nie uczyć się fizyki :D. Ostatnie zdanie jest nauką płynącą z wydarzeń, które miały miejsce ostatnimi czasy w moim życiu. Przepraszam was, że wszystko nie skończyło się happy-endem. Zrekompensuję wam to przy psychiatryku <3.

Proszę, nie oceniajcie Gerarda zbyt surowo. To dopiero chłopiec.

P.S. Jak widać, eksperymentuję z wyglądem bloga, także proszę o cierpliwe znoszenie moich designerskich wybryków :D.

Byle do weekendu…

niedziela, 4 sierpnia 2013

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" Cz. 3

Hej wszystkim!
Wolę dodawać te "didaskalia" na początku, bo po przeczytaniu rozdziału zostają jakieś odczucia, których nie chcę potem niszczyć swoim gadaniem.
 A więc witam was serdecznie po dłuuugiej przerwie. Tak tak, wiem, znów mnie nie było. Co mam na swoje usprawiedliwienie? Otóż zaczęłam pisać ten rozdział dawno temu, została mi praktycznie końcówka, kiedy dowiedziałam się, że MCR się rozpadło. To miało na mnie ogromny wpływ, bo ten zespół był moim źródłem nieustającej inspiracji, a kiedy ono wyschło poczułam się tak, jakby moje wnętrze zwiędło. Długo nie mogłam się po tym pozbierać. Nawet oglądanie zdjęć chłopaków z zespołu wywoływało ból, nie mówiąc już o czytaniu czy pisaniu fanfiction. Przez dwa miesiące chodziłam jak we śnie. Z pomocą mojej drugiej połówki wydostałam się jednak z tego stanu, a moja wena powróciła. I kiedy już myślałam, że wszystko wychodzi na prostą, zdarzyło się coś równie tragicznego. Mój kolega z klasy popełnił samobójstwo, wyskakując z okna. Nie jestem w stanie opisać, jak mocno to mną wstrząsnęło. Próbowałam sobie z tym poradzić pisząc czy rysując ale...nie mogłam. Kolejny raz moja wena umarła, a jak dobrze wiecie to oznacza po prostu śmierć wewnętrzną dla artysty. Jestem zdruzgotana, ale przynajmniej rozumiem swoje emocje i wiem, że wkrótce się pozbieram. Potrzebuję jedynie cierpliwości, muszę odbyć swoją żałobę w spokoju i ciszy. Póki co zostawiam was z tym rozdziałem. Niech jego długość będzie zadośćuczynieniem za moją nieobecność.
Rozdział dedykuję
Darsie, Detonator i Empty_Smile. Dziękuję za wszystko :*.
P.S. Wasze komentarze niezmiernie mnie cieszą. Nie spodziewałam się tak pozytywnej reakcji z waszej strony, za co z całego serca dziękuję. Postaram się na nie odpowiedzieć w najbliższym czasie. DZIĘKUJĘ, ŻE CZEKALIŚCIE. Jesteście niesamowici <3. Kocham was.


No, a teraz zapraszam do rzygania tęczą :D.


Następnego dnia obudziłem się wyjątkowo wyspany. W nocy po raz pierwszy od bardzo dawna nie śniło mi się piekło, martwe płody ani spalone ciała. Do południa oglądałem telewizor i rysowałem, a co jakiś czas przychodzili do mnie lekarze w celu zrobienia mi zastrzyku lub sprawdzenia mojego stanu zdrowia. Poznana już pielęgniarka zmieniła mi opatrunek, a także ofiarowała kolejny pliczek recept do popisania. Zauważyłem, że nadgarstki powoli się goją i zacząłem się zastanawiać, jak długo będę jeszcze musiał przebywać w murach szpitala. Miałem nadzieję, że nie dłużej niż tydzień. Czas dłużył mi się niemiłosiernie, co tylko potęgowało moją frustrację i wrażenie uwięzienia, choć z drugiej strony zaczynałem się ekscytować na myśl o tym, że niedługo zobaczę się z doktorem Way’em. Z każdą godziną moje zniecierpliwienie narastało, tak samo jak zdenerwowanie. Doskonale wiedziałem, o czym będziemy dziś rozmawiać i zdawałem sobie sprawę z tego, że nie będzie to przyjemna pogawędka przy kawie, jednak bardzo chciałem znów zobaczyć uśmiechnięte usta i błyszczące oczy czarnowłosego. W ciągu ostatnich paru dni dużo sobie uświadomiłem, a do zaczernionego umysłu zaczęły wkradać się nieśmiałe promienie słońca, którymi jaśniał ten z pozoru obcy mi mężczyzna.

Leżąc na łóżku i myśląc zauważyłem kątem oka, że ktoś wchodzi to Sali. Momentalnie się ożywiłem i usiadłem po turecku na poszarzałej pościeli, jednak nie był to mój psychiatra a ordynator Toro.

-Dzień dobry Frank, jak się dzisiaj czujesz? – zagadnął uprzejmie.

-W miarę dobrze. – odpowiedziałem szczerze, spoglądając na wysokiego mężczyznę z burzą loków na głowie.

-To wspaniale. Posłuchaj, Frank, zbadam cię teraz i powiesz mi, czy możemy poinformować twoją rodzinę, dobrze?

Przełknąłem ciężko ślinę, czując, jak ogarnia mnie panika, kiedy doktor zaczął wyciągać stetoskop. Przez te wszystkie wydarzenia zupełnie zapomniałem o mojej matce i moim ojcu. Tyle dni leżałem w szpitalu, a oni nawet nie mieli o tym pojęcia. A co z Katy? To przecież ona zadzwoniła po pogotowie. Czy pozwolą mi się z nią zobaczyć?

Lekarz uważnie oglądał moje rany i co chwilę sprawdzał coś w papierach. Osłuchał mnie, po czym spojrzał na mnie uważnie i rzekł:

-Jest coraz lepiej. Wyniki badania krwi są w normie, nie masz już toksyn w organizmie, choć nadal niektóre wskaźniki są niepokojąco blisko dolnej granicy. Będziesz dostawał teraz kroplówkę na wieczór. Dzisiaj spotkasz się z psychiatrą, doktorem Gerardem Way’em, który zdecyduje, czy będziesz potrzebował leków antydepresyjnych. Powiedz mi, Frank, jakie masz stosunki z rodzicami? Dogadujecie się?

Ordynator trafił w samo sedno sprawy. Ja nie mam stosunków z rodzicami. Od ponad roku nie utrzymujemy kontaktu, z czego ja, jak i zapewne oni, jesteśmy bardzo zadowoleni. Kiedy tylko skończyłem to upragnione osiemnaście lat, wyprowadziłem się z rodzinnego gniazdka, które tak naprawdę było piekłem. Rodzice od najmłodszych lat bardzo wiele ode mnie wymagali, stawiali mi poprzeczkę za wysoko jak na moje możliwości, sprawiając, że czułem się nic nie warty. Starałem to sobie jakoś wytłumaczyć ich troską o moją przyszłość czy wiarą we mnie, jednak ja nie potrafiłem sprostać ich oczekiwaniom i zawsze czułem się niewystarczająco dobry. Dopiero pod koniec gimnazjum uświadomiłem sobie, że ich własne ambicje realizują się w mojej osobie. Byłem świetnym uczniem i posłusznym synem tylko po to, by zostać kimś, kim oni nigdy nie mieli szansy być. Kiedy uświadomiłem sobie tę bolesną prawdę zacząłem się buntować. To był najbardziej burzliwy okres w moim życiu – ciągłe kłótnie o byle co, robienie sobie nawzajem na złość i ignorowanie sprawiły, że zacząłem nienawidzić swoich rodziców. Do dziś mam wrażenie, że z wzajemnością, bo nigdy nie byłem i nie będę ich idealnym synkiem.

-Em…w sumie, to nie wiem. Od dłuższego czasu z nimi nie mieszkam. Nieszczególnie zależy nam na wzajemnych relacjach. Mimo wszystko możecie ich poinformować, chyba mają prawo wiedzieć. Tylko proszę, nie mówcie im, że próbowałem się zabić. Powiedzcie po prostu, że jestem w szpitalu i że wszystko jest dobrze.

Ordynator posłał mi zdziwione spojrzenie.

-Zdajesz sobie sprawę, że jako instytucja państwowa nie możemy ich okłamać?

-Nie musicie przecież kłamać, po prostu nie powiedzcie wszystkiego. Proszę. Wydaje mi się…wydaje mi się, że to by ich podłamało. W gruncie rzeczy nadal jestem ich synem, a żadni rodzice nie chcą słyszeć takich informacji.

Mężczyzna westchnął, ale pokiwał głową twierdząco, dając mi do zrozumienia, że to będzie taka mała umowa między nami.

-A co z twoją współlokatorką?

-Katy? A mogę się z nią zobaczyć?

-Hm, to chyba nienajlepszy pomysł póki co. Była zdruzgotana po tym, co zrobiłeś. Wielokrotnie dzwoniła do szpitala i pytała o ciebie, ale nie mogliśmy podać jej szczegółowych informacji. Dała nam numer do twoich rodziców. Myślę…myślę, że możecie porozmawiać telefonicznie. Jeśli twoja przyjaciółka wyrazi taką chęć, to się spotkacie. Dobrze?

-Tak, jasne. –Ucieszyłem się. Katy była wspaniałą osobą. Odkąd tylko się poznaliśmy, staliśmy się sobie bardzo bliscy. Wkrótce potem zamieszkaliśmy razem w wynajętym mieszkaniu. Dziewczyna zawsze wspierała mnie w trudnych chwilach i wierzyła we mnie nawet wtedy, gdy cały świat się ode mnie odwracał. Nigdy, ale to przenigdy nie chciałem jej skrzywdzić, dlatego teraz czułem się podle wiedząc, że przeze mnie cierpiała. Musiała być w ciężkim szoku po tym wszystkim, a to wyłącznie moja wina. Przez cały czas ukrywałem przed nią swoje problemy, choć ona zapewne dostrzegała, że coś się ze mną działo. Gdybym tylko nie był takim pieprzonym egoistą…

Z rozmyślań wyrwał mnie lekarz.

-W takim razie weź mój telefon, możecie porozmawiać. Tylko pamiętaj, żeby być dla niej delikatny, ta dziewczyna naprawdę wiele przeszła.

-Dobrze, będę uważał na słowa. Serdecznie dziękuję.

Mężczyzna wyszedł, zostawiwszy mi uprzednio komórkę na stoliku. Natychmiast chwyciłem ją i wybrałem dobrze znany numer. W słuchawce od razu odezwał się zaniepokojony głos.

-Halo?

-Katy? – zacząłem niepewnie.

-F…Frank!? To ty?

-Tak, to ja.

-O mój Boże, Frank! –dziewczyna była wyraźnie zaskoczona. W myślach wyobraziłem sobie jej minę. –Frankie…jak się czujesz? Ojej…co u ciebie? – Słychać było, że nie wie, od czego zacząć. Nic dziwnego, ja też nie miałem pojęcia.

-Wszystko dobrze, byli u mnie lekarze, poprawia mi się. Katy… - ściszyłem głos do szeptu. – Przepraszam. Tak strasznie cię przepraszam.

-Frank… - urwała. Mi też zaschło w gardle. Poczułem się tak, jakbym nagle zapomniał wszystkich słów, a jedyne, na co potrafiłem się zdobyć, to wyrzucanie z siebie wszystkiego po kolei.

-Proszę cię, Katy, nie martw się, wszystko jest dobrze. Nie martw się. Przepraszam. Wybaczysz mi?

-Franio, och Franio, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, jakiego stracha mi napędziłeś? Myślałam, że umrę z przerażenia. Ja… -znów urwała, jak gdyby musiała ułożyć sobie zdanie w głowie, aby zabrzmiało jak najlepiej. Po chwili milczenia wreszcie się odezwała, ale jej głos był już inny. Bardziej smutny i zmartwiony.

- Po prostu nigdy więcej tak nie rób, rozumiesz? Nie pozwolę ci na to. Kiedy…kiedy znalazłam cię tam, w łazience, myślałam, że jest już za późno. Że cię straciłam. Jesteś dla mnie zbyt ważny, Frank. Co nocy wyrzucam sobie jak mogłam do tego dopuścić, dlaczego nic nie zrobiłam. Odchodziłam od zmysłów ze zmartwienia. Proszę, obiecaj mi, że mnie nie zostawisz. Nie ważne, jak będzie ciężko. I że będziesz mi mówił o wszystkim. Obiecaj mi to, Frank.

To, co usłyszałem, cholernie zabolało. Miałem wrażenie, że ktoś przebił mi serce nożem, a do oczu napłynęły mi łzy. Jak mogłem ją tak zranić? Jak mogłem choć przez chwilę pomyśleć, że jej na mnie nie zależy, że nie będzie mnie żałować? Dlaczego do cholery nie zdawałem sobie sprawy z tego, że, zabijając się, narażę ją na tak wielki ból? Chyba byłem po prostu ślepy albo głupi. Tak długo odgradzałem się od świata, że w końcu zapomniałem, co jest za murem. Miałem wrażenie, że odchodząc z tego świata tylko zrobię mu przysługę, że uwolnię wszystkich od swojej toksycznej egzystencji. Zupełnie zapomniałem o tej wspaniałej osóbce, która szczerze mnie kochała i którą ja również kochałem. Nie patrząc na wszystko, przyjaźń zawsze była dla mnie najważniejsza, a ja o mały włos nie złamałem najlepszej przyjaciółce serca. Być może, gdybym wcześniej powiedział Katy o tym, co czułem, nie doszłoby do tego wszystkiego.

-Obiecuję. –powiedziałem z mocą. – Jeszcze raz przepraszam, Kates. Po prostu…było mi bardzo ciężko. Możesz mi nie wybaczyć, ja chyba bym tak zrobił. Wiem, że słowa nic nie zmienią, ale… kocham cię i nigdy nie chciałem cię zranić.

Po moim policzku popłynęła słona ciecz, aby zatrzymać się na linii szczęki i cicho spaść na szpitalną pościel.

-Też cię kocham, Frank.

Zaniosłem się płaczem do słuchawki i łkałem jak ostatni bachor. Katy tylko westchnęła.

-Noo już, Franio, nie płaczemy…No weź kurde przestań się mazać, bo ja sama zaraz się popłaczę i wystraszę swojego kota.

Uśmiechnąłem się przez łzy. Wziąłem parę głębokich wdechów i wytarłem oczy.

-No, już w porządku?

-Tak, wszystko ok.

-No, to teraz opowiedz mi, co tam w szpitalu. Mam nadzieję, że nie karmią cię jakąś szarą glajdą?

Opowiedziałem jej o wszystkim, począwszy od przebudzenia się aż do wczorajszej historii w łazience. Katy mogłem powiedzieć wszystko, ona znała mnie najlepiej i nigdy nie oceniała. Zawsze spowiadałem się jej jak przy konfesjonale, a ona słuchała i starała się skomentować wydarzenia, dając mi też jakieś rady. Miałem pewność, że dochowa sekretu i to poczucie bezpieczeństwa było niezmiernie pokrzepiające i budujące. Przyszedł jednak taki czas, że moje problemy stawały się nie do zniesienia i przestałem jej o nich mówić, aby jej zwyczajnie nie martwić. Zamknąłem się w sobie, a Katy chyba to zauważyła, jednak nie chciała naciskać. I tak było przez parę długich miesięcy – ona nie pytała, ja milczałem, oboje graliśmy w jakąś chorą grę o nazwie „Nikt nic nie wie, wszystko jest dobrze”, okłamując się i oddalając się od siebie. W tym momencie spodziewałem się jakiegoś słowa z jej strony, ale dziewczyna nic nie mówiła, pozwalając mi się wygadać. Kiedy skończyłem, Katy spytała:

-Wspomniałeś o tym doktorze Way’u…Wydaje się być równym gościem. – Nie wiem dlaczego, ale wykryłem w jej tonie głosu nutkę podejrzliwości.

-Tak, jest genialny. Zupełnie nie przypomina wszystkich tych konowałów, z którymi miałem wcześniej do czynienia. Dzisiaj idę do niego na „rozmowę” i nawet jestem tym faktem podekscytowany.

-Fraaaank…-Katy zaczęła, celowo wymawiając moje imię jak matka, która za chwilę ma oskarżyć swoje dziecko o jakiś występek. – Czy ty aby przypadkiem się nie zakoch…a zresztą, nie ważne.

Wiedziałem dokładnie, o co jej chodziło, ale, mówiąc szczerze, nie znałem odpowiedzi na to pytanie.

-Dobrze, że już się lepiej czujesz. – Dziewczyna niezwykle taktownie zmieniła temat. – Chciałabym się z tobą zobaczyć. Myślisz, że pozwolą?

-Chyba tak, skoro chcesz.

-Przyniosłabym ci twoje graty, jakieś ciuchy, mp3…To co, spytać lekarza?

-Tak, spytaj.

-Ile jeszcze tam zostaniesz?

-Nie wiem…Półtora tygodnia, może mniej, jeśli wypuszczą mnie szybciej.

-Co!? To strasznie długo. No, ale jeśli to ma ci pomóc…Byłam na uczelni, załatwiłam wszystko z dziekanem. Te zajęcia, które już ci przepadły, to trudno, ale jak wrócisz będziesz zwolniony z części egzaminów. Frank, a twoi rodzice?

-Co moi rodzice?

-No…wiedzą?

-Wiedzą, że jestem w szpitalu, ale nie wiedzą, z jakiego powodu. Nie chciałem, żeby im mówili, to by ich pewnie strasznie wkurzyło. Wiesz, płacą za moje studia, podczas gdy ja się obijam w szpitalu. Zresztą, wątpię, że to ich w ogóle obchodzi. Przecież wiesz, jak jest.

-Ech, no wiem. Cóż, twoja decyzja. Dobra, Frank, mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy, wtedy pogadamy dłużej. Trzymaj się i nie rób żadnych głupstw, ok?

-Ok Katy. Jesteś wielka.

-Och, spoko, odwdzięczysz się przy okazji. Nadal trzeba wyczyścić całą klatkę w bloku, pamiętasz? –Usłyszałem śmiech w słuchawce.

-Jasne jasne. Na razie!

-Pa Frank.

Uśmiechnąłem się do siebie. Ta rozmowa chyba była mi potrzebna, aby wróciło do mnie poczucie rzeczywistości. Będąc odizolowanym od świata w szpitalu, łatwo zapomnieć o ludziach, którzy zostali „na zewnątrz”. Czy tego chcę czy nie, życie toczy się dalej, nawet beze mnie w pobliżu.
Odniosłem telefon do gabinetu ordynatora i nagle przypomniałem sobie o niedokończonym pytaniu mojej przyjaciółki. Pchi, też mi coś. Przecież to oczywiste, że nie byłem zakochany, w końcu to mój lekarz. Co prawda bardzo przystojny, miły i czuły lekarz, ale jednak lekarz. W tej samej chwili, jak na zawołanie, z gabinetu na końcu korytarza wyłoniła się sylwetka mężczyzny. Doktor zobaczył mnie i czarująco się uśmiechnął, przeczesując włosy dłonią. Coś w moim brzuchu poskręcało się niebezpiecznie, a na moją twarz wpełznął demaskujący rumieniec. Nie, przecież ja nie jestem zakochany…

Doktor podszedł do mnie lekkim krokiem i zagadnął.

-Witaj Frank. Jak się czujesz? Gotowy na rozmowę?

-Dzień dobry. Czuję się w porządku. E…myślę, że jestem gotowy. – W mojej głowie to zdanie brzmiało bardzo nieodpowiednio.

-No to zapraszam do gabinetu.

Mężczyzna zaprowadził mnie pod drzwi swojego małego królestwa. Weszliśmy do przytulnego, jasnego pomieszczenia, do którego światło wpadało wysokim pod sufit oknem z grubymi zasłonami. Na środku pokoju stało duże, drewniane biurko i dosunięte do niego dwa fotele po przeciwnych stronach. Pod ścianą widziałem pokaźnych rozmiarów witrynę, wypełnioną po brzegi opasłymi tomami książek o psychologii. Na przeciwległej ścianie wisiały różne zdjęcia, oprawione w kolorowe ramki. Panowała tu prawie domowa atmosfera, choć może to tylko doktor Way swoją obecnością sprawiał, że czułem się pewnie i komfortowo. Niestety, to uczucie za chwilę miało minąć.

-I jak, podoba ci się tu? Trochę przerobiłem ten gabinet po swojemu. Kiedy go dostałem przypominał raczej schowek na mopy i środki czystości. W sumie musiałem przynieść nawet własne krzesła.

Słuchałem go, przyglądając się fotografiom na ścianie. Pierwsza z nich przedstawiała jakiegoś małego, jasnowłosego chłopca, druga prawdopodobnie ogród lub działkę, a na kolejnych dwóch widniały urocze koty.

-Widzę, że interesują cię te zdjęcia? – Speszyłem się. Nie chciałem wyjść na kogoś wścibskiego.  -W porządku, jeśli chcesz, to opowiem ci, co na nich jest.

Uśmiechnąłem się i skinąłem nieznacznie głową, po czym zbliżyłem się do ramek, aby lepiej widzieć.

-To jest mój brat Mikey. Jest młodszy o 2 lata, ale na tym zdjęciu ma chyba 12 lat.

Chłopak faktycznie był podobny do doktora; miał nawet taki sam nos, na którym spoczywały grube oprawki okularów. Jego jasne kosmyki niesfornie opadały na czoło, a na twarzy widniał nieśmiały uśmiech. Doktor kontynuował:

-Tutaj jest mój przydomowy ogród, zdjęcie zostało zrobione chyba w zeszłym roku, kiedy zakwitły róże. To te same, które dostałeś.

Czarnowłosy spojrzał na mnie hipnotyzującym, głębokim wzrokiem, a ja myślałem, ze roztopię się pod ciężarem jego tęczówek. Były tak niesamowicie zielone, niczym prawdziwe szmaragdy. Pozwoliłem sobie na chwilę zatopić się w ich otchłani, ale szybko się opamiętałem i spojrzałem na dwie ostatnie fotografie, ukazujące słodkie, czarne kociaki.

-To są Silver i Bullet, moje kotki. Znalazłem je błąkające się samotnie ulicami New Jersey i od razu je pokochałem. Od dwóch lat mieszkam z nimi i to chyba najlepsze lata mojego życia. Lubisz koty, Frank?

-Tak, lubię, choć wolę psy. Sam mam jednego, wabi się Pączek.

Na dźwięk imienia czworonoga doktor zaśmiał się perliście.

-Pączek? To bardzo…oryginalne imię.

-Cóż, prawdę mówiąc, wabi się Sammy, ale nikt go tak nie nazywa. Wszyscy wołają na niego Pączek, bo jest grubasem. Dawno go nie widziałem, został u rodziców.

Na wspomnienie domu rodzinnego momentalnie wpadłem w melancholijny nastrój i zawiesiłem pusty wzrok na ciemnych chmurach za oknem. Doktor to zauważył.

-Nie martw się Frank, dziś nie spytam o twoją rodzinę. Chciałbym za to usłyszeć, co się stało tego dnia, kiedy próbowałeś się zabić. – Jego oczy były pełne skupienia i powagi, tak jakby przed chwilą wcale nie śmiał się z drobnostki. Zdziwiła mnie ta nagła zmiana nastroju, spowodowana zapewne moim zachowaniem. Nie odpowiedziałem na słowa doktora, ponieważ zwyczajnie nie pamiętałem nic z tamtego dnia. W tej chwili nie potrafiłem sobie przypomnieć nawet własnego adresu, zupełnie jakby ktoś wymazał mi wspomnienia. Doktor pokazał mi gestem, że mam usiąść w fotelu, co też uczyniłem.

-Spróbuj zamknąć oczy i pomyśleć, jeśli nie pamiętasz. Mamy czas.

Zrobiłem tak, jak mi polecił. Za oknem chyba zaczął padać deszcz, ciężkie krople uderzały gęsto o szybę i parapet. Wsłuchałem się w ich dźwięk, starając się powrócić myślami do wydarzenia sprzed parunastu dni. Nagle do mojego umysłu zaczęły napływać pourywane obrazy, strzępy rozmów i czynności. Zacząłem układać je w całość, wypełniając brakujące elementy niczym części układanki.

-Powiedz mi co widzisz, Frank. – powiedział doktor spokojnym głosem, który pochodził jakby z oddali.

-Widzę…okno. Siedzę na parapecie i patrzę w dal. Chyba płakałem. Jest ciemno, w pokoju jest pełno pustych butelek…tak, piłem cały wieczór. Mam zarzygane ubranie. Wchodzi Katy, jest smutna, coś do mnie mówi, ale jej nie słucham. Później…później biorę kartkę i zaczynam bezmyślnie bazgrolić, strona po stronie. Lecą mi łzy. Chyba chcę napisać list, ale nie umiem. Wchodzę do łazienki, Katy wyszła do sklepu.

Poczułem, jak oczy zaczynają mnie piec od zbierających się łez. Pozwoliłem sobie uchylić powieki i spojrzeć na doktora - właśnie w tej chwili pojedyncza łza spłynęła mi po poliku. Nie chciałem płakać, nie chciałem znów wyjść na mięczaka, ale nie potrafiłem powstrzymać uczuć, które mną teraz owładnęły. Znów zamknąłem oczy, starając się powrócić do swoich wspomnień.

-Pamiętam, że targały mną wątpliwości. Początkowo chciałem tylko wziąć coś na uspokojenie, ale potem stwierdziłem, że dłużej już nie potrafię. Walczyłem z myślami, ale w końcu połknąłem całą garść leków, nawet nie wiem, jakich. Potem chwyciłem za żyletkę, była taka zimna i przyjemna. W którymś momencie tak mocno przeciąłem nadgarstki, że zacząłem obficie krwawić. Próbowałem czymś to zatamować, ale krew była dosłownie wszędzie. Poczułem, że opadam z sił, przed oczami miałem czarne plamy, potem już nic nie widziałem. Strasznie szumiało mi w uszach. Osunąłem się po ścianie. Pod zamkniętymi powiekami widziałem jakieś świecące kształty, później usłyszałem muzykę jakby z tyłu mojej głowy. Jakaś postać ukazała mi się tuż przed tym, jak zemdlałem. Nie mogłem oddychać, straciłem władzę nad ciałem i świadomość…a resztę już doktor zna.

Otworzyłem oczy, które wciąż były mokre od łez. Na twarzy doktora malował się teraz czysty smutek. Widząc jego emocje nie mogłem się już dłużej powstrzymać i wybuchłem płaczem. Doktor wstał z krzesła i przykucnął obok mnie, a chwilę potem poczułem jego ciepłą dłoń na swojej. Nie myśląc wiele splotłem nasze palce, nadal szlochając. Jedno pytanie uporczywie cisnęło mi się na usta.

-Dlaczego ja wtedy nie umarłem? Dlaczego!? Przecież było tak blisko, czułem to.

Doktor westchnął. Nasze dłonie były nadal złączone.

-Nie potrafię ci odpowiedzieć na to pytanie, Frank. Mogę jedynie przypuszczać, że tak miało być. Skoro żyjesz, to prawdopodobnie jest po temu jakiś powód. Wiesz, lubię wierzyć, że wszystko, co nas w życiu spotyka ma jakiś sens, nawet jeśli go nie dostrzegamy. Często może się wydawać, że pewne sytuacje nie powinny się zdarzyć, ale myślę, że prędzej czy później okazują się być potrzebne. Nawet te złe, bolesne rzeczy czasem mogą okazać się cenną lekcją, doświadczeniem czy też po prostu wiedzą, którą można potem wykorzystać. Niestety, żeby tak się stało potrzeba czasu. Potrzeba być żywym, aby to zrozumieć. Tak więc wracając do twojego pytania – nie wiem, dlaczego wtedy nie umarłeś, może takie jest twoje przeznaczenie.

-Nie wierzę w przeznaczenie –mruknąłem.

-Ale ono wierzy w ciebie.

Wysłuchałem tego, co mówił doktor Way z nieskrywanym zaciekawieniem, ale też pewną dozą dystansu. Chciałem wziąć sobie do serca jego słowa i zapamiętać je, choć z drugiej strony nie dawały mi one odpowiedzi na wszystkie pytania, które w tej chwili dręczyły moją biedną głowę.

Siedzieliśmy tak jeszcze przez chwilę, trzymając się za ręce jakby nigdy nic. To przyjemne ciepło, które czułem, zdawało się promieniować przez całe ciało, ogrzewając moje skute lodem serce.

-Dziękuję – szepnąłem niemal niesłyszalnie. Po raz kolejny spojrzałem w oczy mężczyzny i nie wiem dlaczego zapragnąłem się do niego przytulić.

-Nie, to ja dziękuję, że mi to opowiedziałeś, Frank. To dla mnie bardzo ważne. – Patrzył mi głęboko w oczy, a ja badałem wzrokiem każdy kawałeczek jego idealnej twarzy, od przeszywających oczu, przez zgrabny, lekko zadarty nosek aż po pełne, różowe usta, z których tak często wypływały cenne rady. Musiałem to przed sobą przyznać – mój lekarz był nie tylko przystojny, był po prostu piękny.

-Frank…-zaczął doktor delikatnie ochrypłym głosem. – Czy Katy to twoja dziewczyna? – spytał nieśmiało.
Zarumieniłem się, ale też uśmiechnąłem pobłażliwie.

-Nie, ja nie mam dziewczyny, proszę pana. Ja…ja chyba…znaczy się…-Wielka gruda ugrzęzła mi w gardle, kiedy właśnie miałem mu powiedzieć, że przecież nie mogę mieć dziewczyny, bo jestem gejem. Nie było to jednak tak oczywiste i błahe, jak by się mogło wydawać. Nigdy nie miałem dziewczyny, to fakt, ale z drugiej strony nie miałem także chłopaka. Całe życie, odkąd pamiętam, byłem sam. Na początku nie interesowały mnie sprawy związków. Kiedy moi rówieśnicy chodzili na pierwsze randki, ja siedziałem w domu rysując albo grając na gitarze. Później zacząłem dostrzegać, że podobają mi się faceci, jednak nigdy nie byłem na tyle odważny, by do któregokolwiek zagadać. Bałem się odtrącenia i wyśmiania, z czym tak często spotykałem się odnośnie mojego wyglądu, zainteresowań i gustu. Na każdym kroku byłem upokarzany lub zwyczajnie ignorowany, czy to przez rodziców, czy też ludzi w szkole. W końcu się poddałem, a potem zacząłem mieć te wszystkie „problemy”, więc sprawy uczuciowe kompletnie przestały mieć znaczenie. Aż do teraz. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego ten mężczyzna tak na mnie działał, ale podobało mi się to. Podobały mi się te nagłe mini-ataki serca i motyle w brzuchu, kiedy go widziałem. Jego dotyk sprawiał mi nieznaną dotąd przyjemność i mimo iż wiedziałem, że przecież nic z tego nie będzie, łudziłem się, że może czarnowłosy nie będzie miał nic przeciwko niezobowiązującemu przytulaniu czy trzymaniu za ręce. Pierwszy raz czułem coś takiego i pierwszy raz od dawna moje serce ożywało. Chciałem, żeby to uczucie nie przeminęło.

-Jestem gejem, doktorze. – wykrztusiłem w końcu, a zaraz potem z nerwów zaczęły mi drgać wargi. Z opóźnieniem uzmysłowiłem sobie, że wcale nie musiałem tego mówić, a jednak po części tego chciałem.

-Rozumiem. Nie masz się czego wstydzić, Frank. – czarnowłosy wygiął usta w przenikliwym uśmiechu, a na jego twarz wpłynął nieodgadniony wyraz twarzy. Uniósł brwi, jakby porozumiewawczo, ale nie byłem co do tego pewien.

-Dobrze Frank, na dziś skończymy, o ile nie masz nic przeciwko. Jeśli chcesz mnie o coś spytać to wiesz, gdzie mnie szukać. Nie chciałbym od razu cię tak męczyć, dlatego teraz zmykaj na kolację.

-Nie męczy mnie pan. – wypaliłem odruchowo.

-To dobrze, ale mimo wszystko musisz odpocząć. Najedz się i wyśpij, zobaczymy się jutro, dobrze?

-Uch…dobrze. – Było mi nawet trochę przykro. Naprawdę nie chciałem być pozbawiony jego towarzystwa.

-Acha, Frank. Skoro mamy przed sobą wizję kilku lub kilkunastu spotkań i rozmów, to może dobrze byłoby, gdybyś mówił mi po imieniu. Myślę, ze poczujesz się wtedy pewniej, a zresztą i tak między nami nie ma aż takiej różnicy wieku, raptem 10 lat. Co ty na to?

-Dobrze dok…to znaczy Gerard. – Uśmiechnąłem się na dźwięk jego imienia, wypowiedzianego moim głosem. Bardzo mi się podobało, było dostojne i przyjemne na ucha.

-Wspaniale. Do zobaczenia, Frank. –Czarnowłosy puścił moją dłoń, a ja dopiero teraz zorientowałem się, że przez cały ten czas ją trzymał.

-Do widzenia, Gerard.
 ***


Uch, mam nadzieję, że was tym nie zawiodłam. Nie jestem pewna, czy ten rozdział jest dobry. I'm bleeding myself dry with this.
Ach, jeśli ktoś lubi posłuchać sobie nastrojowej muzyki, to do tego short story polecam album Sempiternal zespołu Bring Me The Horizon, który jest moją wielką inspiracją.

sobota, 2 marca 2013

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" Cz. 2

Pierwsze dni w szpitalu mijały mi jak we śnie. Całymi dniami gapiłem się w sufit i oglądałem telewizor, a wieczorami płakałem. Bardzo dużo pisałem i rysowałem, poczułem nagle potrzebę przelania na papier wszystkiego, co siedziało mi w głowie. Teksty, szkice, czasem całe strony pomazane na czarno jakby powstawały same, bez mojego świadomego udziału. Nie miałem ze sobą żadnych rzeczy, ale pielęgniarki zawsze dawały mi kartki albo stare recepty, po których mogłem bazgrolić. Często pytały co rysuję, ale nie chciałem im odpowiadać. Wciąż miałem problem z poruszaniem się, samo popychanie stojaka z kroplówką było nie lada wyczynem, nie mówiąc już o tym, ze co chwilę musiałem prosić siostry, aby odpięły mnie od tej cholernej aparatury. Co jakiś czas przychodzili lekarze i próbowali ze mną rozmawiać. Dostawałem jakieś zastrzyki i tabletki, musiałem też jeść wszystko, co mi przygotują. Codziennie myślałem tylko o tym co zrobię, kiedy już wreszcie stąd wyjdę. Parę razy próbowałem wymyślić jakąś drogę ucieczki lub zwyczajnie znaleźć coś ostrego by rozciąć rany, jednak na próżno. Cały czas bacznie mnie obserwowano i kontrolowano. Nadal niewiele jednak do mnie docierało, może to przez te tabletki, którymi mnie faszerują. Zdawało mi się, że oprócz mojej sali i łazienki nie ma świata. Co jakiś czas wpadał do mnie doktor Way, a ja, co było dla mnie nie lada zaskoczeniem, zaczynałem lubić jego towarzystwo. Czułem, że mężczyzna naprawdę się mną interesuje i że obchodzi go mój stan zdrowia, co udowodnił między innymi tym, że przyniósł mi świeże ubrania i piżamę ze szpitalnej pralni. Nie wiem, co spowodowało we mnie taką zmianę, ale zwyczajnie chciałem go widywać. Oczywiście wciąż nie ufałem nikomu ta tyle, by się zwierzać, jednak ten konkretny mężczyzna wprost emanował dobrą energią, spokojem i czymś, co sprawiało, że chciałem być z nim szczery. Domyślałem się, że to, co robi, to coś więcej niż tylko praca, że to swego rodzaju powołanie. Pamiętam, że pewnego dnia obudziłem się, a na stoliku koło łóżka spoczywał wazon z pięknymi, czerwonymi różami. W pierwszej chwili spanikowałem. A co, jeśli poinformowali kogoś z rodziny? Może ktoś przyjechał mnie odwiedzić i zostawił ten bukiet? Kiedy się nad tym zastanawiałem, do pomieszczenia wszedł czarnowłosy, uśmiechając się promiennie już od progu. Gdy zobaczył moją zdezorientowaną minę jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył. A trzeba przyznać, że miał naprawdę piękny uśmiech.

-Widzę, że zdążyłeś już zauważyć kwiaty.

-To…to od pana?

-Tak jest, prosto z mojego ogrodu. Cóż, nie mogłem się powstrzymać, w końcu mamy maj. Podobają ci się?

-Tak, bardzo…-zatkało mnie. Powiedzcie mi, który doktor przynosi kwiaty pacjentom? Ten człowiek musiał być albo cholernie dziwny, albo naprawdę wyjątkowy.

-Frank, mam do ciebie pytanie. – Doktor przerwał mój tok myślenia, podchodząc bliżej i siadając w nogach łóżka. Podniosłem się nieznacznie, by móc lepiej go widzieć. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja poczułem dziwne ciepło w brzuchu, które postanowiłem jednak zignorować.

-Słucham. – powiedziałem cicho.

-Lekarze mówią, że będziesz mógł niedługo chodzić samodzielnie. Czy byłbyś w stanie, i czy przede wszystkim miałbyś chęć przychodzić do mnie na rozmowy? Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że możesz być uprzedzony co do wizyt u psychiatry, jednak szczerze zachęcam cię, abyś spróbował. Obiecuję, że zrobię co w mojej mocy, aby ci pomóc.

Potrzebowałem chwili namysłu. W ciągu swojego marnego życia przewinąłem się przez wiele gabinetów psychologów i psychiatrów, ale za każdym razem wychodziłem z nich wiedząc, że zamykam kolejne drzwi na zawsze. Jedni specjaliści byli lepsi, inni gorsi, ale wina najczęściej leżała po mojej stronie. Zwyczajnie przed nikim nie potrafiłem się otworzyć. Po kilku nieudanych próbach stwierdziłem, że to bez sensu. Nikt nigdy nie potrafił mnie w pełni zrozumieć, nawet moja kochana Katy. Zresztą, prawda była taka, że ja po prostu nie chciałem wyzdrowieć. Było coś niesamowicie pociągającego w samozniszczeniu, a ja wolałem nie opuszczać tego bezpiecznego kokonu, którym była depresja. Tym razem jednak coś wewnątrz mnie mówiło, abym spróbował, jakby jedna ze ścian, którymi próbowałem odseparować się od rzeczywistości, zaczynała pękać. Pewnie to absurdalne, ale poczułem potrzebę opowiedzenia doktorowi o sobie. Wciąż niepewny co do swojej decyzji westchnąłem, po czym zacząłem konstruować a miarę składną odpowiedź:

-Doktorze, nie wiem, czy cokolwiek z tego wyjdzie, ale ok, spróbuję. Mam…pewien problem w obdarzaniu ludzi zaufaniem, dlatego proszę nie naciskać, jeśli nie będę chciał mówić, dobrze?

-Nie ma sprawy Frank. Dziękuję, że chcesz się tego podjąć. To dla mnie bardzo ważne. – czarnowłosy przyjrzał mi się uważnie z troską w oczach, a jego wzrok przeniknął mnie aż do samego środka; do miejsca, w którym powinno znajdować się moje pokaleczone serce.
Zależało mu. Ta świadomość, tak nagła i nieprawdopodobna, przejaśniła delikatnie czarne chmury w mojej głowie.
***
Tego samego wieczora zostałem na dobre odpięty od całego sprzętu i wreszcie mogłem gdzieś się przejść. Spacerując w nocy po korytarzach widziałem wiele osób. To dziwne, bo zdawało mi się, że byłem tutaj sam. Teraz jednak patrzyłem na twarze różnych ludzi i próbowałem odgadnąć ich historię. Ciekawe, dlaczego znaleźli się w szpitalu, co ich spotkało? Zacząłem też się zastanawiać co myślą o mnie, kiedy tak chodzę samemu po szpitalu. Czy mają pojęcie, czemu tu jestem? Bandaże na rękach i wyniszczone ciało mogły podsuwać pomysły, ale oni mieli pewnie swoje sprawy i swoje zmartwienia, nie zastanawiali się nad losem jakiegoś nastolatka. Odkryłem, że oprócz mnie na oddziale jest kilka młodych matek z dziećmi, a także kilkoro starszych osób. Wszyscy musieli przejść przez coś ciężkiego, przecież to oddział psychiatryczny. Po drodze mijałem gabinety lekarzy i przy końcu korytarza natknąłem się na drzwi ze złotą plakietką, na której zgrabnymi literami wygrawerowane było nazwisko: „dr psychiatra Gerard Way”. A więc to tak miał na imię. Podobało mi się, brzmiało tajemniczo i egzotycznie. Postanowiłem jutro odwiedzić mężczyznę, a sam skręciłem w kolejny korytarz. W nocy było tu tak cicho i spokojnie, że zaczynało mnie to denerwować. Leząc całymi dniami w łóżku miałem aż za dużo czasu na rozważania, a ta nieprzenikniona cisza nie pomagała mi ani trochę w uspokojeniu moich myśli. Wręcz przeciwnie, potęgowała wrażenie izolacji i osamotnienia. Zanim się spostrzegłem, znów przestałem skupiać się na rzeczywistości, pozostawiony na pastwę obrazów, kłębiących się w mojej głowie. Szedłem bezwiednie korytarzami, mijając stołówkę, świetlicę i kilkoro zamkniętych drzwi na inne oddziały. Dotarło do mnie, że to nie jest zwykły szpital, a wielki ośrodek medyczny. W końcu w którym zwyczajnym szpitalu mają na miejscu psychiatrę czy logopedę? Nawet nie wiedziałem, że w moim rodzinnym mieście jest coś takiego. Nigdy nie lubiłem szpitali, kojarzyły mi się tylko z nędzą i smutkiem, choć przyznam, że nieraz wyobrażałem sobie siebie jako śmiertelnie chorego pacjenta, któremu zostało tylko kilka dni życia. Zastanawiałem się, co bym wtedy zrobił, czy chciałbym walczyć o te ostatnie chwile, czy może poddałbym się i czekał na śmierć. Teraz jednak było inaczej. Zdałem sobie sprawę, że ja właśnie zaczynam życie.

Nie mając nic innego do roboty, a jednocześnie będąc zbyt rozbudzonym, by pójść spać, udałem się do łazienki. Pierwszy raz od kilku dni miałem ochotę się zwyczajnie umyć. Wcześniej nie myślałem o tak prozaicznych rzeczach, a zresztą nie miałem nawet takiej możliwości. Pomyślałem, że dobrze by było, gdybym miał ręcznik albo szczoteczkę do zębów, ale póki co nikt nie mógł mnie odwiedzać, więc nie miałem żadnej osobistej rzeczy. Na szczęście okazało się, że w łazience leżą zapasowe ręczniki. Tak w zasadzie mogły to być szmaty od podłogi, ale nie dbałem o to. W pomieszczeniu znajdowała się mała kabina z brodzikiem i umywalka, nad którą wisiało lustro. Na jego widok ogarnął mnie strach, nie chciałem teraz siebie oglądać. Ciekawość jednak wzięła górę i niepewnie przybliżyłem się do zlewu. Wystarczyło parę sekund, aby z moich oczu zaczęły płynąć łzy. Z odbicia w lustrze spoglądała na mnie zupełnie obca postać. Chłopak zza tafli wyglądał po prostu jak trup. Blada cera, spierzchnięte wargi, i oczy – puste, bez wyrazu, przekrwione, zaznaczone wyraźnymi cieniami na dolnych powiekach. Wyrażały dokładnie to, co znajdowało się wewnątrz mnie – nicość. Zamglonym od szlochu wzrokiem widziałem jeszcze wątłe ciało i ramiona, pokryte na całej długości bliznami, które znikały pod opatrunkiem. Ten widok mnie przeraził, miałem ochotę po prostu się rozpłynąć, zniknąć. Zacząłem płakać jeszcze głośniej. Bariera, którą budowałem od początku pobytu tutaj, zwyczajnie się burzyła i nie miałem już siły, by ją odbudowywać. Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze, kiedy osunąłem się na zimne płytki. Płakałem na cały głos, przygryzając wargi i wbijając paznokcie w skórę. Nienawidzę, jak ja strasznie siebie nienawidzę. Czułem, jak tonę w ciemności, rzeczywistość coraz bardziej się oddalała, kiedy na cały głos krzyczałem. Do umysłu napłynęły wszystkie te myśli, wszystkie wspomnienia, które tak chciałem wymazać. Zaatakowały mnie ze wszystkich stron, zalewając czernią mój umysł i rozszarpując serce na kawałki. Od płaczu bolało mnie już gardło. Tak bardzo chcę umrzeć, błagam, żeby to było dziś.

Nagle usłyszałem szybkie kroki i zanim zdążyłem się podnieść, do łazienki wbiegł doktor Way. No tak, brawo Frank, nie zamknąłeś drzwi. Natychmiast przykucnął obok mnie i przytulił do siebie, mimo że szarpałem się jak ryba wyjęta z wody.

-Frank, Frank, cicho. No już, już. Jestem przy tobie. Franio, cichutko… - szeptał cały czas, głaszcząc mnie po głowie, kiedy próbowałem złapać oddech. Krztusiłem się własnymi łzami.

-Zostaw! Zostaw mnie! – warknąłem, ale w głębi siebie wcale tego nie chciałem. Na szczęście mężczyzna mnie nie puszczał, cały czas kołysząc mnie w ramionach jak niemowlę.

-Już dobrze, spokojnie. Frank, co się stało? Dlaczego poszedłeś sam, przecież trzeba było zawołać pielęgniarkę do pomocy.

-Nie chcę niczyjej pomocy. – wykrztusiłem.

-Och Franio, Franio… - czarnowłosy wyraźnie się zasmucił. Niepewnie spojrzałem na jego twarz, która teraz była tak blisko mojej. Oczy mężczyzny wyrażały bezgraniczną czułość i troskę. Przez sekundę widziałem w nich to, czego dotychczas nie potrafiłem odnaleźć w oczach nikogo, kogo znałem. Kolejna łza potoczyła się po moim policzku, ale zanim zdążyła spaść na ziemię, doktor kciukiem starł mi ja z twarzy. Jego dotyk był tak przyjemnie kojący…Poczułem, że się uspokajam, a oddech i tętno wracają do normy. Czarnowłosy nadal mnie obejmował i szeptał mi do ucha. Bez namysłu wtuliłem się w ciepłe ciało mężczyzny, przywierając do niego tak szczelnie, jak to tylko było możliwe. Potrzebowałem tego, tej troski i opieki, które on nade mną roztaczał. Żaden z lekarzy nie był tak oddany jak doktor Way, żaden mnie w ten sposób nie traktował, nie pocieszał. Kiedy wreszcie na dobre odzyskałem nad sobą panowanie, mężczyzna odsunął się delikatnie i wstał, po czym chwycił mnie za rękę i lekko pociągnął ku górze, pomagając mi wstać. Na chwilę zakręciło mi się w głowie.

-Chciałeś się umyć, prawda? Co się stało? – Na jego twarzy malował się niepokój. Przełknąłem z trudem ślinę i wyszeptałem:

-Nie wiem, po prostu…zobaczyłem swoje odbicie i się przestraszyłem.

-Czego się przestraszyłeś, swoich ran?

-Też, ale…ale nie tylko. Boję się, bo będę musiał żyć z tym wszystkim. Z tą świadomością.

-Nie bój się swoich ran, Frank. Tych na zewnątrz ani tych w środku. To, co przeżyłeś i przez co przeszedłeś, jest częścią ciebie, twojej historii. Zamiast ciężarem, pozwól jej być mądrością i doświadczeniem, które może dać ci cenną lekcję. Musisz spojrzeć na to, co się stało, nie jak na porażkę, ale jak na znaczącą zmianę. Spróbuj dostrzec coś więcej, niż tylko to, co cię niszczy.
Słuchałem go jak zaczarowany. Jego słowa wydawały mi się być tak nielogiczne, a jednocześnie tak mądre i prawdziwe, że sam zaczynałem się w tym gubić. Wiedziałem jednak, że ma rację, nawet jeśli były to tylko formułki z podręcznika do psychologii. Ocknąłem się dopiero wtedy, kiedy urwał swój monolog i zwrócił się do mnie po imieniu.

-Dobrze Frank, będziemy o tym rozmawiać jutro, teraz wskakuj pod prysznic. Zaczekam tu na ciebie na wypadek, gdybyś zrobił sobie krzywdę.

-Nie…nie musi pan czekać – zawahałem się. Nie mam przecież 10 lat i nie potrzebuję eskorty. Chciałem jednak, żeby został; chciałem wiedzieć, że ktoś dla mnie jest.

-Nie ma sprawy, naprawdę.

Usiadł na małym stołeczku obok umywalki, a ja niepewnie wszedłem do osłoniętej kiczowatym parawanem kabiny. Czułem się co najmniej głupio. Nie dość, że nastręczałem kłopotów lekarzowi, to w dodatku jestem z nim sam na sam w łazience. Nie miałem jednak większego wyboru, więc rozebrałem się i po chwili poczułem, jak ciepła woda spływa po moich plecach i nogach sprawiając, że ogarniała mnie błogość. Musiałem uważać, żeby zbytnio nie zamoczyć sobie wenflona ani bandażów, ale mimo wszystko naprawdę cieszyłem się, że wreszcie będę odświeżony. Stałem tak przez chwilę, delektując się przyjemnym uczuciem otulającego mnie strumienia, tak jakby woda potrafiła zmyć ze mnie całe zło i parszywość. Wytarłem się dokładnie i wyszedłem z zaparowanej kabiny, przewiązany tylko w pasie krótkim ręcznikiem, z czego nie zdawałem sobie nawet sprawy, dopóki nie napotkałem wzroku doktora Way’a, uśmiechającego się tajemniczo i lustrującego każdy kawałek mojego ciała. Poczułem, jak na moje policzki wstępuje palący rumieniec.

-Uch…przepraszam. – wymamrotałem, nie patrząc mu w oczy, kiedy natychmiast chwyciłem swoje ubrania i z powrotem zasłoniłem się kotarą.

-Nic się nie stało, Frank. – usłyszałem, kiedy wyszedłem już kompletnie ubrany.

-Chodź, odprowadzę cię do pokoju, musisz być już trochę zmęczony.

-Tak, w sumie tak. – powiedziałem, a nagłe ziewnięcie tylko potwierdziło moje słowa.

Przeszliśmy przez korytarz w kompletnej ciszy, po drodze mijając jedynie pielęgniarkę, która spojrzała na nas z nieukrywanym zdziwieniem. W tamtym momencie nie chciałem nawet myśleć, co ta poczciwa kobiecina mogła sobie o nas wyobrażać. Ułożyłem się w swoim łóżku, ale kiedy doktor chciał już wyjść stwierdziłem, że muszę mu coś powiedzieć.

-Doktorze?

-Tak?

-Dziękuję.

-Och, to nic takiego. – Obdarzył mnie ślicznym uśmiechem, na którego widok lód w moim sercu jakby delikatnie stopniał.

-Dobranoc, Franio. – pożegnał się, po czym wyszedł.

Zasnąłem z myślą o tym, jak bardzo nie mogłem się doczekać jutra.
***


Małe info : Gee jest psychiatrą, ale pełni też funkcję psychologa, tak jakby dwa w jednym, bo to w końcu szpital. Trochę mi ten Frank taki płaczliwy wyszedł, ale w końcu on jest przecież chory i bardzo to wszystko przeżywa. Depresja naprawdę potrafi tak sponiewierać człowieka. Nie wiem ile tego jeszcze będzie; podejrzewam, że jakoś 5 części mi wyjdzie. Miał być krótki shot a wychodzi short story, whatever :). Mam nadzieję że was nie zawiodłam.
P.S. Uhuhu, Gerard nie zgwałcił Franka w łazience, to dziwne xD. Ja bym tak zrobiła. Frank na golasa, think about it :P.

środa, 20 lutego 2013

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" Cz. 1


Hej hej! O jaa, jak ja was zaniedbałam :(. Przepraszam was najmocniej. Tak jak już pisałam na początku tego bloga, zakładałam go bardziej dla siebie i nawet mi przez myśl nie przeszło, że ktoś będzie chciał czytać te idiotyzmy O_o. Ale cieszę się, że jesteście. Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.
------------------------------------------------------------
Po raz pierwszy od czasu śmierci otworzyłem oczy.

 Zalało mnie oślepiające światło. Czy to już? Czy to ten „tunel”, który niby widzi się po śmierci? Błagam żeby to było to.

Dziwne, że nadal mam świadomość. Nigdy nie wierzyłem w życie po śmierci. Może jednak istnieje. W takim razie dokąd trafię?

W ułamku sekundy moja głowa zaczęła pulsować, znów zamknąłem oczy. Nie czułem swojego ciała, tylko uporczywie bolący punkt na wysokości oczu. Nawet nie myślałem o tym, żeby się poruszyć. Spokojnie czekałem na to, co ma się wydarzyć, przecież i tak to już bez znaczenia. Usłyszałem jakiś szum dochodzący ze środka mnie, a potem głuchy huk. I jeszcze jeden, i kolejny. Ich częstotliwość się zwiększała i zaczynało mnie to niepokoić. Mimo szczerej niechęci spróbowałem po raz kolejny otworzyć oczy ale zobaczyłem to samo, co poprzednim razem – światło. Przymrużyłem powieki, starając się wyostrzyć wzrok. Coś wisiało nade mną. Tym czymś było najwyraźniej źródło światła. Szum i hałas nie dawały mi spokoju, czułem się tak, jakbym to ja cały zmieniał się w dźwięk. Nagle dotarło do mnie więcej bodźców, chyba zacząłem swoją pośmiertną wędrówkę. Kiedy światło przestało tak bardzo razić mnie w oczy zobaczyłem wielką lampę zwisającą złowrogo nad moją głową. Coś cichutko pikało wkoło. Przekręciłem głowę.

-Siostro! Obudził się! – usłyszałem kobiecy głos i natychmiast zamknąłem oczy. Kim była ta postać i przede wszystkim co to znaczy „obudził się?”. Kompletnie nic z tego nie rozumiałem. Czułem, jak błogi spokój i opanowanie ulatniały się ze mnie, zastępowane przed niepewność. Jeszcze raz otworzyłem oczy i ujrzałem wokół siebie jakąś metalową aparaturę. Co to ma do cholery być? Spróbowałem poruszyć rękoma, ale niezbyt dobrze widziałem i jedyne, co udało mi się wskórać to najwyraźniej zwrócenie na siebie uwagi, gdyż po chwili do pomieszczenia, w którym się znajdowałem weszły dwie postaci. Nie potrafiłem rozróżnić ich twarzy, widziałem tylko kontury. Powieki same mi się zamykały.

-Och, dzięki Bogu, że żyje. Jak długo spał?

-Prawie 12 godzin.

Ktoś przysunął się bliżej miejsca, w którym się znajdowałem. Powoli zaczynałem kojarzyć fakty, ale prawda była zbyt brutalna, dlatego nadal nie dopuszczałem jej do świadomości. Wiedziałem jedynie, że leżę na jakimś łóżku, a obok mnie rozmawiają dwie osoby. Otworzyłem usta by coś powiedzieć, ale usłyszałem tylko:

-Ciii…nic nie mów, jesteś teraz na to za słaby. Śpij.

Jak to za słaby? Co to wszystko miało znaczyć? Kręciło mi się w głowie. Miałem wrażenie, że spadam w jakiś tunel, odpływam niesiony przez morze. Ponownie zamknąłem oczy. Wszelkie odgłosy zaczynały milknąć, byłem tylko ja i pochłaniająca mnie czerń. Po kilku chwilach straciłem świadomość.
***
Kiedy znów się ocknąłem, widziałem już więcej. Po mojej prawej stronie z wielkiego okna sączyło się delikatne światło, poprzerywane gdzieniegdzie cieniami krat. Po lewej stronie łóżka stała kupa złomu, która migała kontrolkami we wszystkich kolorach. Usłyszałem płytki, miarowy oddech. Spojrzałem na swoje ciało. Było przykryte białą pościelą, a do rąk i głowy poprzyczepiane miałem dziesiątki rurek i kabelków. Wreszcie dotarło do mnie, gdzie się znajduję. Byłem w szpitalu. Natychmiast po przetworzeniu tej informacji przez mój mózg zacząłem się miotać i próbować wygrzebać z łóżka, jednak bezskutecznie. Zauważyłem, że moje przedramiona i nadgarstki oplecione są szczelnie grubymi bandażami, a w zgięciu łokcia miałem wbity wenflon.

Nie. To nie może być prawda.

Zaczerpnąłem tak dużo powietrza, jak tylko pozwoliły mi bolące płuca i spróbowałem krzyknąć, ale zamiast tego z moich ust wydobył się jedynie cichy szept. Byłem całkiem sam na sali, na pewno nikt mnie nie usłyszał. Ponowiłem próbę, tym razem struny głosowe zadziałały poprawnie. Na dźwięk swojego głosu omal nie podskoczyłem.

-G…gdzie ja jestem?

Spojrzałem w lewo za aparaturę,  kiedy drzwi do sali się uchyliły. Do środka wszedł jakiś mężczyzna, którego twarzy nie rozpoznawałem. Z daleka zauważyłem jedynie, że miał ciemne włosy, które opadały mu niesfornie na ramiona. Po chwili jego twarz była w odległości jakiś 20 centymetrów od mojej. Zanim przyglądnąłem się jej uważnie, mężczyzna zaczął mówić.

-Pytałeś gdzie jesteś, tak? Otóż jesteś w szpitalu w Belleville, w stanie New Jersey. Ja jestem doktor Way.

Głos ugrzązł mi w gardle. Nie potrafiłem powiedzieć nic konkretnego, chociaż moją głowę zalała powódź pytań. Chciałem tylko dowiedzieć się najważniejszego.

-Ja…umarłem?

Doktor Way uśmiechnął się do mnie czule. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na jego bystre, zielone oczy i szczery uśmiech. Coś niespokojnie poruszyło się w mojej klatce piersiowej.

-Nie, Frank, nie umarłeś. Żyjesz. –Te słowa były dla mnie jak wyrok. A więc wszystko na nic. Nie udało mi się. Cała odwaga, cały trud, który włożyłem w to, żeby nareszcie zniknąć z tego świata, poszedł na marne. Momentalnie do moich oczu napłynęły łzy i nie patrząc na to, że mężczyzna przyglądał mi się uważnie, po prostu się rozpłakałem. Prawda była cholernie bolesna. Poczułem się tak, jakby ktoś wbił mi kolec w serce. Przez zamglone oczy spostrzegłem, jak doktor kładzie mi rękę na głowie i delikatnie głaska. Jego dotyk był pierwszym, jaki poczułem, odkąd umarłem. To znaczy odkąd zmartwychwstałem.  Wzdrygnąłem się lekko, kiedy po moim ciele przeszedł delikatny dreszcz.

-Cicho, nie płacz już. Wszystko się ułoży. –Ale ja nie potrafiłem przestać szlochać. To jedyne, na co było mnie stać. Poczułem się jak noworodek, który po przyjściu na świat niczego nie rozumie i potrafi jedynie drzeć się wniebogłosy.

-Zaraz przyjdzie do ciebie lekarz, dobrze Frank? – Dopiero dotarło do mnie, że tak brzmi moje imię, a wraz z tą informacją zaczynałem przypominać sobie swoją tożsamość. Jestem Frank Iero, mam osiemnaście lat, mieszkam w Belleville i prawie udało mi się popełnić samobójstwo. Momentalnie zrobiło mi się niedobrze. Bardzo chciałem nie wpuszczać do umysłu kolejnych myśli, miałem ich serdecznie dość, ale nie potrafiłem skupić się na niczym innym. Przed oczami migały mi postaci matki, ojca, psa; wygląd domu, podwórka a nawet szkoły, do której do niedawna chodziłem. A więc wszystko jest tak, jak dawniej. Nic się nie zmieniło.

Doktor Way ostrożnie odsunął się ode mnie i wyszedł z sali, a na jego miejsce pojawił się jakiś inny lekarz.

-Dzień dobry, Frank – mężczyzna zagadnął oschle i od razu wyczułem, że nie jest tak pozytywnie do mnie nastawiony jak doktor Way. – Czy chcesz, żebym opowiedział ci, jak się tu znalazłeś? – Powstrzymałem łzy i odpowiedziałem.

-Tak. – Mój głos powoli wracał do normalnego stanu.

-A więc dobrze. Tylko spokojnie. Nasi ratownicy znaleźli cię na podłodze łazienki w twoim mieszkaniu. Twoja współlokatorka zadzwoniła po pogotowie. Podciąłeś sobie żyły, uprzednio połykając dużą ilość leków na serce i antydepresantów. Dodatkowo, kiedy upadałeś, uderzyłeś głową o wannę. Straciłeś bardzo dużo krwi, ale na szczęście jesteś z nami. – Doktor dukał zdania niczym ogłoszenia parafialne w kościele, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak bolesne są dla mnie jego słowa. Nie miałem siły go dalej słuchać, w mojej głowie pojawiła się jedna, nurtująca myśl: żyję. Uciekłem od rzeczywistości, zaszedłem tak daleko tylko po to, by wrócić do punktu wyjścia. Dlaczego do kurwy nędzy musieli mnie uratować? Dlaczego Katy wróciła akurat w tym momencie, w którym byłem gotowy, żeby skończyć to wszystko raz na zawsze!? Tyle pytań pozostawało bez odpowiedzi.

Popatrzyłem na swoje ciało i kolejny raz zrobiło mi się niedobrze. Zapragnąłem znowu zasnąć i nigdy się nie obudzić. Tak bardzo tego chciałem, ale świadomość, że to niemożliwe, uniemożliwiała mi nawet zamknięcie oczu. Prędzej czy później musiałbym się ocknąć. Starszy doktor zamilkł, zapewne spostrzegłszy, że go ignoruję.

-Chcę zostać sam. – rzuciłem, nie patrząc mu w oczy.

-Dobrze, ale pamiętaj, że cię obserwujemy. – Jak miło, że lekarz chociaż nie był problematyczny. Już myślałem, że zacznie prawić mi kazania. Zanim mężczyzna zniknął w korytarzu zdążyłem jeszcze spytać.

-Czy ktoś z mojej rodziny wie? – Doktor rzucił mi podejrzliwe spojrzenie, ale pokręcił głową.

-Nie, Frank, póki co nie będziemy obciążać ani ciebie, ani twojej rodziny. Zostaną poinformowani jeśli wyrazisz na to zgodę.

-Nie. Na razie nie.

-Dobrze więc, odpocznij sobie.

I wyszedł, kierując się w sobie tylko znanym kierunku.

Zostałem sam, znowu.

Tego wszystkiego było za dużo jak na jeden dzień. Byłem tak sfrustrowany i zdesperowany, że miałem ochotę krzyczeć. Zewsząd dochodziły do mnie oznaki tego, że żyję. Cholerne urządzenia, których nie potrafiłem nawet nazwać, moje bijące w piersi serce i unoszące się płuca, mój głos. Rzeczywistość była przerażająca. Nagle zapragnąłem uciec. Uciec jak najdalej stąd i rzucić się z pierwszego lepszego mostu albo wbiec prosto na ulicę. Cokolwiek, byleby tylko zniknąć z tego świata. Nie do końca jeszcze do mnie docierało, że już mi się to nie uda. Uratowali mnie, jestem pod nadzorem, przypięty do kabelków jak pies na smyczy i w żaden sposób nie wrócę do tego, co zamierzałem zrobić. Bolało, to wszystko potwornie bolało. Znowu rozpłakałem się z bezsilności. Leżąc zwinięty w kłębek usłyszałem, że ktoś znowu wchodzi do sali. W tej chwili nie chciałem nikogo widzieć i już miałem to zakomunikować, kiedy ujrzałem doktora Way’a, przyglądającego mi się z kąta pomieszczenia. Miał nadzwyczaj przyjemny wyraz twarzy jak na doktora. Wyglądał jak ktoś, kto przyszedł porozmawiać z kolegą, a nie z pacjentem. Mężczyzna odchrząknął cicho i zbliżył się do mojego łóżka. Nie wiem dlaczego ale nie chciałem, aby sobie poszedł. Patrzyliśmy na siebie dosłownie parę sekund, ale to mi wystarczyło, aby zbadać wzrokiem jego twarz. Było w niej coś niesamowicie pociągającego, połączenie kobiecości i męskości, niewinności i mroku. Ujmując to w jednym słowie – był po prostu piękny. Jego ciemnozielone tęczówki błyszczały w nikłym świetle jarzeniówek, oprawione gęstym wachlarzem rzęs, kruczoczarnych jak jego włosy, które spływały kaskadami po jego ramionach i zawijały się na końcach. Usta wygięte w subtelnym uśmiechu miały kolor malin i kontrastowały z mlecznobiałą skórą mężczyzny. Wszystko w jego wyglądzie było tak niecodzienne, że chciało się po prostu na niego patrzeć. Lekarz usiadł tuż obok mnie na łóżku, a ja przez ułamek sekundy zapragnąłem żyć, aby móc codziennie patrzeć w jego oczy.

-Obudziłeś się, to dobrze. Jak się czujesz?

-Jakoś. – rzuciłem szybko, ale zaraz tego pożałowałem. To była moja automatyczna reakcja na tego typu pytania zadawane przez ludzi, których i tak nie obchodziła odpowiedź. Doktor Way jednak wydawał się być naprawdę zainteresowany tym, co mam do powiedzenia, co było niezwykłe, bo przecież nikogo nigdy nie obchodziło moje życie. I tak nie miałem nic do stracenia, a widząc zatroskanie w oczach lekarza zdobyłem się na dłuższą wypowiedź.

-Sam nie wiem. Nie chcę tu być. Dlaczego mnie uratowaliście? – W moim głosie zabrzmiała nutka wyrzutu, co było chyba uzasadnione w tej sytuacji. Doktor Way zmarszczył brwi, a jego wzrok spotkał się z moim.

-Widzisz, Frank, na tym polega praca lekarzy. Nawet jeśli bardzo chciałeś umrzeć, gdybyśmy ci na to pozwolili, mielibyśmy nie tylko potworne wyrzuty sumienia, ale i problemy prawne. Wiem, że to dla ciebie żadne usprawiedliwienie, ale tak właśnie jest.

-Przecież to moje życie, mogę robić z nim co chcę. Nikt nie dał wam prawa o nim decydować. – Niemal warknąłem. Nie chciałem go urazić, po prostu mój umysł był skoncentrowany tylko na szukaniu przyczyny i jedyne, co mogłem w tej chwili robić, to atakować wszystkich wkoło. To nie miało być tak…Lekarz jednak nie zraził się moimi słowami, nadal spokojnie tłumaczył mi wszystko, jakby uczył mnie alfabetu.

-To prawda, jednak, tak jak już ci powiedziałem, taka jest praca lekarzy. Nie miej im tego za złe, chcieli dobrze. Zresztą, jeśli o mnie chodzi, nie brałem udziału w akcji reanimowania cię. Uprzedzając twoje pytania-zostaniesz tutaj tak długo, aż rany na twoich nadgarstkach w pełni się zagoją. Musimy pozbyć się toksyn i resztek leków z twojego organizmu , gdyż jesteś w tej chwili podatny na wszelkie choroby. Twoje ciało i kondycja psychiczna są bardzo osłabione dlatego podejrzewam, że pobędziesz tutaj co najmniej dwa tygodnie. To wcale nie tak długo, jak ci się może wydawać. Och, i nie bój się tych maszyn, wkrótce cię od nich odczepią. – na chwilę przerwał swój monolog, przyglądając mi się uważnie. - To chyba wszystkie informacje, których mogę ci udzielić. Reszty dowiesz się od lekarzy oddziałowych.

-Lekarzy oddziałowych? To kim pan jest?

-Jestem psychiatrą.
***
Co do tego czegoś na górze: tak tak, kolejny szpitalny Frerard, Wybaczcie, musiałam. Ten shot jest dla mnie bardzo ważny i praktycznie podsumowuje zmiany, które przeszła moja psychika w ciągu ostatnich kilku lat. Może to brzmi idiotycznie, ale po doświadczeniach w szpitalu chyba stałam się bardziej świadoma, sama nie wiem. Od razu mówię, że będzie mnóstwo niedociągnięć, brak następstwa faktów itp. Ale chciałam napisać coś, co pozwoli mi uporządkować swoje myśli, jako że wkraczamy w nowy rok :). Nie wiem, po co to wstawiam. Miałam przed tym niesamowite opory, bo pisałam to tylko "ku pokrzepieniu serca", ale po protu czułam taką potrzebę. Zdaję sobie sprawę, że podchodzę do pisania zbyt osobiście i emocjonalnie, ale ja po prostu nie umiem pisać kompletnie zmyślonych historii. Nieświadomie wplatam wątki autobiograficzne i bazuję na tym, co przeżyłam. Powinnam pisać jakiegoś miłego Frerarda, a nie was obciążać bagażem mojej przeszłości. Mimo wszystko jednak zachęcam do czytania i proszę o wyrozumiałość :).
 P.S. Mam pomysł na następne rozdziały „ A kiss and I will surrender”, ale nie wiem, kiedy będę miała wenę i czas, by je napisać. Jestem perfekcjonistką i byle pierdoła jest w stanie mnie zdemotywować, także no :).
Dobra, koniec pierdolenia, i tak nikt tego nie czyta. A ja mam gorączkę.