sobota, 2 marca 2013

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" Cz. 2

Pierwsze dni w szpitalu mijały mi jak we śnie. Całymi dniami gapiłem się w sufit i oglądałem telewizor, a wieczorami płakałem. Bardzo dużo pisałem i rysowałem, poczułem nagle potrzebę przelania na papier wszystkiego, co siedziało mi w głowie. Teksty, szkice, czasem całe strony pomazane na czarno jakby powstawały same, bez mojego świadomego udziału. Nie miałem ze sobą żadnych rzeczy, ale pielęgniarki zawsze dawały mi kartki albo stare recepty, po których mogłem bazgrolić. Często pytały co rysuję, ale nie chciałem im odpowiadać. Wciąż miałem problem z poruszaniem się, samo popychanie stojaka z kroplówką było nie lada wyczynem, nie mówiąc już o tym, ze co chwilę musiałem prosić siostry, aby odpięły mnie od tej cholernej aparatury. Co jakiś czas przychodzili lekarze i próbowali ze mną rozmawiać. Dostawałem jakieś zastrzyki i tabletki, musiałem też jeść wszystko, co mi przygotują. Codziennie myślałem tylko o tym co zrobię, kiedy już wreszcie stąd wyjdę. Parę razy próbowałem wymyślić jakąś drogę ucieczki lub zwyczajnie znaleźć coś ostrego by rozciąć rany, jednak na próżno. Cały czas bacznie mnie obserwowano i kontrolowano. Nadal niewiele jednak do mnie docierało, może to przez te tabletki, którymi mnie faszerują. Zdawało mi się, że oprócz mojej sali i łazienki nie ma świata. Co jakiś czas wpadał do mnie doktor Way, a ja, co było dla mnie nie lada zaskoczeniem, zaczynałem lubić jego towarzystwo. Czułem, że mężczyzna naprawdę się mną interesuje i że obchodzi go mój stan zdrowia, co udowodnił między innymi tym, że przyniósł mi świeże ubrania i piżamę ze szpitalnej pralni. Nie wiem, co spowodowało we mnie taką zmianę, ale zwyczajnie chciałem go widywać. Oczywiście wciąż nie ufałem nikomu ta tyle, by się zwierzać, jednak ten konkretny mężczyzna wprost emanował dobrą energią, spokojem i czymś, co sprawiało, że chciałem być z nim szczery. Domyślałem się, że to, co robi, to coś więcej niż tylko praca, że to swego rodzaju powołanie. Pamiętam, że pewnego dnia obudziłem się, a na stoliku koło łóżka spoczywał wazon z pięknymi, czerwonymi różami. W pierwszej chwili spanikowałem. A co, jeśli poinformowali kogoś z rodziny? Może ktoś przyjechał mnie odwiedzić i zostawił ten bukiet? Kiedy się nad tym zastanawiałem, do pomieszczenia wszedł czarnowłosy, uśmiechając się promiennie już od progu. Gdy zobaczył moją zdezorientowaną minę jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył. A trzeba przyznać, że miał naprawdę piękny uśmiech.

-Widzę, że zdążyłeś już zauważyć kwiaty.

-To…to od pana?

-Tak jest, prosto z mojego ogrodu. Cóż, nie mogłem się powstrzymać, w końcu mamy maj. Podobają ci się?

-Tak, bardzo…-zatkało mnie. Powiedzcie mi, który doktor przynosi kwiaty pacjentom? Ten człowiek musiał być albo cholernie dziwny, albo naprawdę wyjątkowy.

-Frank, mam do ciebie pytanie. – Doktor przerwał mój tok myślenia, podchodząc bliżej i siadając w nogach łóżka. Podniosłem się nieznacznie, by móc lepiej go widzieć. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja poczułem dziwne ciepło w brzuchu, które postanowiłem jednak zignorować.

-Słucham. – powiedziałem cicho.

-Lekarze mówią, że będziesz mógł niedługo chodzić samodzielnie. Czy byłbyś w stanie, i czy przede wszystkim miałbyś chęć przychodzić do mnie na rozmowy? Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że możesz być uprzedzony co do wizyt u psychiatry, jednak szczerze zachęcam cię, abyś spróbował. Obiecuję, że zrobię co w mojej mocy, aby ci pomóc.

Potrzebowałem chwili namysłu. W ciągu swojego marnego życia przewinąłem się przez wiele gabinetów psychologów i psychiatrów, ale za każdym razem wychodziłem z nich wiedząc, że zamykam kolejne drzwi na zawsze. Jedni specjaliści byli lepsi, inni gorsi, ale wina najczęściej leżała po mojej stronie. Zwyczajnie przed nikim nie potrafiłem się otworzyć. Po kilku nieudanych próbach stwierdziłem, że to bez sensu. Nikt nigdy nie potrafił mnie w pełni zrozumieć, nawet moja kochana Katy. Zresztą, prawda była taka, że ja po prostu nie chciałem wyzdrowieć. Było coś niesamowicie pociągającego w samozniszczeniu, a ja wolałem nie opuszczać tego bezpiecznego kokonu, którym była depresja. Tym razem jednak coś wewnątrz mnie mówiło, abym spróbował, jakby jedna ze ścian, którymi próbowałem odseparować się od rzeczywistości, zaczynała pękać. Pewnie to absurdalne, ale poczułem potrzebę opowiedzenia doktorowi o sobie. Wciąż niepewny co do swojej decyzji westchnąłem, po czym zacząłem konstruować a miarę składną odpowiedź:

-Doktorze, nie wiem, czy cokolwiek z tego wyjdzie, ale ok, spróbuję. Mam…pewien problem w obdarzaniu ludzi zaufaniem, dlatego proszę nie naciskać, jeśli nie będę chciał mówić, dobrze?

-Nie ma sprawy Frank. Dziękuję, że chcesz się tego podjąć. To dla mnie bardzo ważne. – czarnowłosy przyjrzał mi się uważnie z troską w oczach, a jego wzrok przeniknął mnie aż do samego środka; do miejsca, w którym powinno znajdować się moje pokaleczone serce.
Zależało mu. Ta świadomość, tak nagła i nieprawdopodobna, przejaśniła delikatnie czarne chmury w mojej głowie.
***
Tego samego wieczora zostałem na dobre odpięty od całego sprzętu i wreszcie mogłem gdzieś się przejść. Spacerując w nocy po korytarzach widziałem wiele osób. To dziwne, bo zdawało mi się, że byłem tutaj sam. Teraz jednak patrzyłem na twarze różnych ludzi i próbowałem odgadnąć ich historię. Ciekawe, dlaczego znaleźli się w szpitalu, co ich spotkało? Zacząłem też się zastanawiać co myślą o mnie, kiedy tak chodzę samemu po szpitalu. Czy mają pojęcie, czemu tu jestem? Bandaże na rękach i wyniszczone ciało mogły podsuwać pomysły, ale oni mieli pewnie swoje sprawy i swoje zmartwienia, nie zastanawiali się nad losem jakiegoś nastolatka. Odkryłem, że oprócz mnie na oddziale jest kilka młodych matek z dziećmi, a także kilkoro starszych osób. Wszyscy musieli przejść przez coś ciężkiego, przecież to oddział psychiatryczny. Po drodze mijałem gabinety lekarzy i przy końcu korytarza natknąłem się na drzwi ze złotą plakietką, na której zgrabnymi literami wygrawerowane było nazwisko: „dr psychiatra Gerard Way”. A więc to tak miał na imię. Podobało mi się, brzmiało tajemniczo i egzotycznie. Postanowiłem jutro odwiedzić mężczyznę, a sam skręciłem w kolejny korytarz. W nocy było tu tak cicho i spokojnie, że zaczynało mnie to denerwować. Leząc całymi dniami w łóżku miałem aż za dużo czasu na rozważania, a ta nieprzenikniona cisza nie pomagała mi ani trochę w uspokojeniu moich myśli. Wręcz przeciwnie, potęgowała wrażenie izolacji i osamotnienia. Zanim się spostrzegłem, znów przestałem skupiać się na rzeczywistości, pozostawiony na pastwę obrazów, kłębiących się w mojej głowie. Szedłem bezwiednie korytarzami, mijając stołówkę, świetlicę i kilkoro zamkniętych drzwi na inne oddziały. Dotarło do mnie, że to nie jest zwykły szpital, a wielki ośrodek medyczny. W końcu w którym zwyczajnym szpitalu mają na miejscu psychiatrę czy logopedę? Nawet nie wiedziałem, że w moim rodzinnym mieście jest coś takiego. Nigdy nie lubiłem szpitali, kojarzyły mi się tylko z nędzą i smutkiem, choć przyznam, że nieraz wyobrażałem sobie siebie jako śmiertelnie chorego pacjenta, któremu zostało tylko kilka dni życia. Zastanawiałem się, co bym wtedy zrobił, czy chciałbym walczyć o te ostatnie chwile, czy może poddałbym się i czekał na śmierć. Teraz jednak było inaczej. Zdałem sobie sprawę, że ja właśnie zaczynam życie.

Nie mając nic innego do roboty, a jednocześnie będąc zbyt rozbudzonym, by pójść spać, udałem się do łazienki. Pierwszy raz od kilku dni miałem ochotę się zwyczajnie umyć. Wcześniej nie myślałem o tak prozaicznych rzeczach, a zresztą nie miałem nawet takiej możliwości. Pomyślałem, że dobrze by było, gdybym miał ręcznik albo szczoteczkę do zębów, ale póki co nikt nie mógł mnie odwiedzać, więc nie miałem żadnej osobistej rzeczy. Na szczęście okazało się, że w łazience leżą zapasowe ręczniki. Tak w zasadzie mogły to być szmaty od podłogi, ale nie dbałem o to. W pomieszczeniu znajdowała się mała kabina z brodzikiem i umywalka, nad którą wisiało lustro. Na jego widok ogarnął mnie strach, nie chciałem teraz siebie oglądać. Ciekawość jednak wzięła górę i niepewnie przybliżyłem się do zlewu. Wystarczyło parę sekund, aby z moich oczu zaczęły płynąć łzy. Z odbicia w lustrze spoglądała na mnie zupełnie obca postać. Chłopak zza tafli wyglądał po prostu jak trup. Blada cera, spierzchnięte wargi, i oczy – puste, bez wyrazu, przekrwione, zaznaczone wyraźnymi cieniami na dolnych powiekach. Wyrażały dokładnie to, co znajdowało się wewnątrz mnie – nicość. Zamglonym od szlochu wzrokiem widziałem jeszcze wątłe ciało i ramiona, pokryte na całej długości bliznami, które znikały pod opatrunkiem. Ten widok mnie przeraził, miałem ochotę po prostu się rozpłynąć, zniknąć. Zacząłem płakać jeszcze głośniej. Bariera, którą budowałem od początku pobytu tutaj, zwyczajnie się burzyła i nie miałem już siły, by ją odbudowywać. Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze, kiedy osunąłem się na zimne płytki. Płakałem na cały głos, przygryzając wargi i wbijając paznokcie w skórę. Nienawidzę, jak ja strasznie siebie nienawidzę. Czułem, jak tonę w ciemności, rzeczywistość coraz bardziej się oddalała, kiedy na cały głos krzyczałem. Do umysłu napłynęły wszystkie te myśli, wszystkie wspomnienia, które tak chciałem wymazać. Zaatakowały mnie ze wszystkich stron, zalewając czernią mój umysł i rozszarpując serce na kawałki. Od płaczu bolało mnie już gardło. Tak bardzo chcę umrzeć, błagam, żeby to było dziś.

Nagle usłyszałem szybkie kroki i zanim zdążyłem się podnieść, do łazienki wbiegł doktor Way. No tak, brawo Frank, nie zamknąłeś drzwi. Natychmiast przykucnął obok mnie i przytulił do siebie, mimo że szarpałem się jak ryba wyjęta z wody.

-Frank, Frank, cicho. No już, już. Jestem przy tobie. Franio, cichutko… - szeptał cały czas, głaszcząc mnie po głowie, kiedy próbowałem złapać oddech. Krztusiłem się własnymi łzami.

-Zostaw! Zostaw mnie! – warknąłem, ale w głębi siebie wcale tego nie chciałem. Na szczęście mężczyzna mnie nie puszczał, cały czas kołysząc mnie w ramionach jak niemowlę.

-Już dobrze, spokojnie. Frank, co się stało? Dlaczego poszedłeś sam, przecież trzeba było zawołać pielęgniarkę do pomocy.

-Nie chcę niczyjej pomocy. – wykrztusiłem.

-Och Franio, Franio… - czarnowłosy wyraźnie się zasmucił. Niepewnie spojrzałem na jego twarz, która teraz była tak blisko mojej. Oczy mężczyzny wyrażały bezgraniczną czułość i troskę. Przez sekundę widziałem w nich to, czego dotychczas nie potrafiłem odnaleźć w oczach nikogo, kogo znałem. Kolejna łza potoczyła się po moim policzku, ale zanim zdążyła spaść na ziemię, doktor kciukiem starł mi ja z twarzy. Jego dotyk był tak przyjemnie kojący…Poczułem, że się uspokajam, a oddech i tętno wracają do normy. Czarnowłosy nadal mnie obejmował i szeptał mi do ucha. Bez namysłu wtuliłem się w ciepłe ciało mężczyzny, przywierając do niego tak szczelnie, jak to tylko było możliwe. Potrzebowałem tego, tej troski i opieki, które on nade mną roztaczał. Żaden z lekarzy nie był tak oddany jak doktor Way, żaden mnie w ten sposób nie traktował, nie pocieszał. Kiedy wreszcie na dobre odzyskałem nad sobą panowanie, mężczyzna odsunął się delikatnie i wstał, po czym chwycił mnie za rękę i lekko pociągnął ku górze, pomagając mi wstać. Na chwilę zakręciło mi się w głowie.

-Chciałeś się umyć, prawda? Co się stało? – Na jego twarzy malował się niepokój. Przełknąłem z trudem ślinę i wyszeptałem:

-Nie wiem, po prostu…zobaczyłem swoje odbicie i się przestraszyłem.

-Czego się przestraszyłeś, swoich ran?

-Też, ale…ale nie tylko. Boję się, bo będę musiał żyć z tym wszystkim. Z tą świadomością.

-Nie bój się swoich ran, Frank. Tych na zewnątrz ani tych w środku. To, co przeżyłeś i przez co przeszedłeś, jest częścią ciebie, twojej historii. Zamiast ciężarem, pozwól jej być mądrością i doświadczeniem, które może dać ci cenną lekcję. Musisz spojrzeć na to, co się stało, nie jak na porażkę, ale jak na znaczącą zmianę. Spróbuj dostrzec coś więcej, niż tylko to, co cię niszczy.
Słuchałem go jak zaczarowany. Jego słowa wydawały mi się być tak nielogiczne, a jednocześnie tak mądre i prawdziwe, że sam zaczynałem się w tym gubić. Wiedziałem jednak, że ma rację, nawet jeśli były to tylko formułki z podręcznika do psychologii. Ocknąłem się dopiero wtedy, kiedy urwał swój monolog i zwrócił się do mnie po imieniu.

-Dobrze Frank, będziemy o tym rozmawiać jutro, teraz wskakuj pod prysznic. Zaczekam tu na ciebie na wypadek, gdybyś zrobił sobie krzywdę.

-Nie…nie musi pan czekać – zawahałem się. Nie mam przecież 10 lat i nie potrzebuję eskorty. Chciałem jednak, żeby został; chciałem wiedzieć, że ktoś dla mnie jest.

-Nie ma sprawy, naprawdę.

Usiadł na małym stołeczku obok umywalki, a ja niepewnie wszedłem do osłoniętej kiczowatym parawanem kabiny. Czułem się co najmniej głupio. Nie dość, że nastręczałem kłopotów lekarzowi, to w dodatku jestem z nim sam na sam w łazience. Nie miałem jednak większego wyboru, więc rozebrałem się i po chwili poczułem, jak ciepła woda spływa po moich plecach i nogach sprawiając, że ogarniała mnie błogość. Musiałem uważać, żeby zbytnio nie zamoczyć sobie wenflona ani bandażów, ale mimo wszystko naprawdę cieszyłem się, że wreszcie będę odświeżony. Stałem tak przez chwilę, delektując się przyjemnym uczuciem otulającego mnie strumienia, tak jakby woda potrafiła zmyć ze mnie całe zło i parszywość. Wytarłem się dokładnie i wyszedłem z zaparowanej kabiny, przewiązany tylko w pasie krótkim ręcznikiem, z czego nie zdawałem sobie nawet sprawy, dopóki nie napotkałem wzroku doktora Way’a, uśmiechającego się tajemniczo i lustrującego każdy kawałek mojego ciała. Poczułem, jak na moje policzki wstępuje palący rumieniec.

-Uch…przepraszam. – wymamrotałem, nie patrząc mu w oczy, kiedy natychmiast chwyciłem swoje ubrania i z powrotem zasłoniłem się kotarą.

-Nic się nie stało, Frank. – usłyszałem, kiedy wyszedłem już kompletnie ubrany.

-Chodź, odprowadzę cię do pokoju, musisz być już trochę zmęczony.

-Tak, w sumie tak. – powiedziałem, a nagłe ziewnięcie tylko potwierdziło moje słowa.

Przeszliśmy przez korytarz w kompletnej ciszy, po drodze mijając jedynie pielęgniarkę, która spojrzała na nas z nieukrywanym zdziwieniem. W tamtym momencie nie chciałem nawet myśleć, co ta poczciwa kobiecina mogła sobie o nas wyobrażać. Ułożyłem się w swoim łóżku, ale kiedy doktor chciał już wyjść stwierdziłem, że muszę mu coś powiedzieć.

-Doktorze?

-Tak?

-Dziękuję.

-Och, to nic takiego. – Obdarzył mnie ślicznym uśmiechem, na którego widok lód w moim sercu jakby delikatnie stopniał.

-Dobranoc, Franio. – pożegnał się, po czym wyszedł.

Zasnąłem z myślą o tym, jak bardzo nie mogłem się doczekać jutra.
***


Małe info : Gee jest psychiatrą, ale pełni też funkcję psychologa, tak jakby dwa w jednym, bo to w końcu szpital. Trochę mi ten Frank taki płaczliwy wyszedł, ale w końcu on jest przecież chory i bardzo to wszystko przeżywa. Depresja naprawdę potrafi tak sponiewierać człowieka. Nie wiem ile tego jeszcze będzie; podejrzewam, że jakoś 5 części mi wyjdzie. Miał być krótki shot a wychodzi short story, whatever :). Mam nadzieję że was nie zawiodłam.
P.S. Uhuhu, Gerard nie zgwałcił Franka w łazience, to dziwne xD. Ja bym tak zrobiła. Frank na golasa, think about it :P.