sobota, 2 listopada 2019

Nie wierzę, że wciąż tu jestem

Cześć wszystkim, którzy jeszcze jakimś cudem się tutaj znaleźli!

Nie wierzę, że wciąż mam dostęp do tego bloga. Ostatnio czyściłem starego emaila i myślałem, że usunąłem przez to konto na Bloggerze, jednak chyba powinienem dać sobie sprzed paru miesięcy przysłowiowy credit, bo jakimś cudem pomyślałem o tym blogu i zachowałem go :D. Yay!

Nie wierzę, że piszę także to, ale:

MCR wrócili!!!


Po tylu latach [6,7?]!!!!!!!

Moja nadzieja i wola do życia odżyły! A tym samym moja inspiracja na fanfiki, także miejmy nadzieję, że coś się jeszcze na tym blogu kreatywnego urodzi.

Tymczasem mam nadzieję, że wszystko u was ok. Tęsknię strasznie za 2014/2015, kiedy wciąż publikowało tu mnóstwo świetnych autorów i ogólnie społeczność frerardowska była w rozkwicie.

Mam nadzieję, że ktokolwiek tutaj powróci tak, jak zrobiło to MCR xD.

Ściskam was! <3

xoxo K.

piątek, 6 lutego 2015

"I used to have a best friend, now just one more enemy" - one shot

Gerard Way nie był zdenerwowany czy nawet zły. Gerard Way nie był także urażony. Gerard Way był po prostu piekielnie wściekły. Furia zdawała się utrudniać mu normalne myślenie i kontrolowanie swoich ruchów, wybuchając w nim jak wulkan i rozpętując ogniste tornada w jego umyśle. Szalejąca pożoga pochłaniała wszystko na swojej drodze, jednocześnie aktywując w jego mózgu obszary, o których istnieniu nie miał nawet pojęcia. Miał ochotę zabijać, obdzierać swoich wrogów ze skóry, patroszyć ich zwłoki, a potem samemu się podpalić. Czuł się tak, jakby za chwilę miał stracić zmysły i zemdleć z nadmiaru targających nim emocji. Czuł gorzki posmak na języku, lecz mimo to starał się wyglądać na opanowanego, przymykając oczy i oddychając głęboko. Były to jednak tylko pozory. Nikt, naprawdę nikt inny nie powodował w nim tak skrajnej złości, jaką wywoływał ten mały, głupi gnojek, stojący na środku korytarza i śmiejący się w głos ze swojej, jak mu się wydawało, ciętej riposty. Gerard Way poprzysiągł sobie już wielokrotnie, że zamorduje, rozszarpie na kawałki tego dzieciaka, jednak, nie wiedzieć czemu, nadal dawał mu sobą bezkarnie manipulować, co napawało go obrzydzeniem do samego siebie. W tamtej chwili cała jego dawna „przyjaźń” z brunetem wydawała mu się po prostu żałosna. Ten bezczelny dupek Iero obrażał jego ukochany zespół, jego ukochane Bring Me The Horizon, a on nie potrafił zrobić nic oprócz zaciśnięcia pięści i nieudanej próby uspokojenia oddechu. Nauczył się ignorować obelgi i wyzwiska pod jego adresem bez cienia zainteresowania, ale jeśli w grę wchodził jego gust muzyczny…cóż, można powiedzieć, że nerwy delikatnie mu puszczały. „To nie jest nawet prawdziwy metal” brzmiało nadal w jego głowie. Phi, też mi argument. Wielki znawca się znalazł. Gerard miał już serdecznie dość „obrońców prawdziwego metalu”, dla których jedynym liczącym się gatunkiem muzycznym był death metal, a zespoły grające inne podgatunki to „banda pedałów” albo „sprzedające się cioty”. Gerard nie znosił dzielenia zespołów na lepsze i gorsze; słuchał po prostu tego, co lubił, nie zważywszy na ignorantów i fanatyków, jednak ten jeden idiota szczególnie go irytował. Iero był niczym mała drzazga, której nie dało się usunąć, niczym brzęczący nocą komar, niczym…

-„Hej, Way, co cię tak zatkało? Twoje pedały aż tak wiele dla ciebie znaczą? A może sam jesteś jednym z nich, co?”

Tego było już stanowczo za wiele. Iero przekroczył kolejną granicę, zahaczając o terytorium jego orientacji seksualnej. Gerard doskonale wiedział, że to tylko prowokacja, tani chwyt, by wpędzić go w kłopoty, ale w tamtej chwili nie miało to dla niego znaczenia. Zanim zdążył przeanalizować sytuację i zlekceważyć ten tani popis umiejętności krasomówczych, jego pięść zderzyła się boleśnie z policzkiem Iero. Chłopak zachwiał się i podparł o ścianę, wpatrując się z niedowierzaniem w czarnowłosego chłopaka, który również nie krył zdziwienia swoją reakcją. Mimo iż Iero był od niego o wiele mniejszy, Gerard nigdy nie próbował mu się postawić, a o fizycznym ataku nie było nawet mowy. Chłopak miał za sobą połowę drużyny futbolowej, gotowej zmiażdżyć go, gdy tylko wykona niewłaściwy ruch. Jakikolwiek protest czy próba samoobrony równałaby się z jego niewyjaśnionym zniknięciem i śmiercią w tajemniczych okolicznościach, oczywiście bez żadnych świadków. W tamtej chwili jednak na twarzy Gerarda malowała się, oprócz przerażenia, nuta szyderczego samozadowolenia. Po raz pierwszy w życiu zrobił to, odważył się zwyczajnie przywalić swojemu dawnemu przyjacielowi. Przez głowę Gerarda przemknęła myśl, że jego stereotypowy, homofobiczny ojciec byłby dumny ze swojego syna, który w końcu zachował się jak mężczyzna. Maleńka iskra radości zgasła jednak tak szybko, jak się pojawiła, gdy z ust mniejszego chłopaka popłynęła stróżka krwi. Gerard natychmiast pożałował swojego czynu. Iero przyłożył dłoń do warg, chcąc zetrzeć karminową posokę, jednocześnie wyraz jego twarzy zmienił się. Posłał Gerardowi tak zimne, pogardliwe spojrzenie, że tamten zatrząsnął się z nerwów i momentalnie oblał zimnym potem. Gerard wiedział, że ma po prostu przerąbane. Przez chwilę łudził się, że skoro korytarz był pusty, a wszyscy nauczyciele już od paru minut prowadzili w spokoju swoje lekcje, to zdoła wziąć nogi za pas, a kara go ominie, lecz widząc mordercze i żądne zemsty spojrzenie Iero, pozbył się wszelkich wątpliwości. A więc czeka go niechybne zbicie na kwaśne jabłko. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się doczołgać po szkole do domu, w przeciwnym razie będzie musiał upokorzyć się jeszcze bardziej i zadzwonić po karetkę. Gerard przełknął głośno ślinę czując, jak w jego gardle formuje się ogromna kula strachu. Cała złość i odwaga opuściły go, zastąpione przez panikę i wizję nadchodzącego bólu i wstydu. Chciał jak najszybciej rzucić się do wyjścia ze szkoły, ale zdawało mu się, że jego nogi zrobione były z waty albo galarety. Zwyczajnie stał w miejscu, przerażony i niepewny swojej przyszłości, podczas gdy Iero wypluł resztkę krwi i przetarł twarz wierzchem dłoni. Na jego policzku widniało sporej wielkości zaczerwienienie, które wkrótce miało przerodzić się w siniak lub obrzęk, ale w tamtej chwili nie stanowiło to dla Iero istotnego problemu. Pewnym ruchem odepchnął się od ściany i ruszył w kierunku Gerarda, który zdawał się teraz po prostu kurczyć i zapadać pod ziemię.

-Ty mały…ty jebana cioto. Nawet nie wiesz, jak bardzo masz teraz przesrane. – W jego głosie nie było słychać już szyderstwa ani nawet szoku. Mówił dosadnie i rzeczowo, jak gdyby prowadził wykład na uczelni. Po chwili zaśmiał się, ale jego śmiech brzmiał nienaturalnie mrocznie, jakby opętał go żądny zemsty demon. Iero wolnym krokiem zbliżał się do czarnowłosego, lecz ten opamiętał się i zaczął cofać, by w końcu zderzyć się plecami z chłodną powierzchnią ściany. Gerard rozważał krzyk, ale głos ugrzązł mu w gardle, niczym ptak uwięziony w zbyt małej klatce. Nie był w stanie zrobić nic, nie był w stanie nawet racjonalnie myśleć, sparaliżowany strachem i zwyczajnie pokonany. Jego oczy zaszkliły się, gdy Iero znalazł się w odległości metra od niego, a kiedy czarnowłosy poczuł jego oddech na swoim uchu, ze strachu przestał nawet oddychać i zacisnął powieki.

-Po szkole. Ja i ty, sami. Zobaczysz, co znaczy prawdziwy ból, rozumiesz szmato? I nawet nie myśl o ucieczce, jeśli chcesz jeszcze żyć. Moja ekipa wie, gdzie mieszkasz, pedale.

Iero wysyczał ostatnie zdanie wprost do ucha Gerarda, po czym powiększył przestrzeń między nimi i splunął mu prosto pod nogi. Gerard otworzył oczy dopiero wtedy, gdy usłyszał oddalające się kroki i trzask zamykanych drzwi od klasy na piętrze. Musiała minąć kolejna chwila, by przypomniał sobie o nabieraniu powietrza. Gdy świeży tlen dotarł do jego mózgu, tryby w głowie Gerarda zaczęły pracować, przetwarzając informacje, które do niego dotarły. Gdy uświadomił sobie swoje położenie, jego oddech momentalnie przyspieszył. A więc ma stanąć oko w oko ze swoim przeznaczeniem za niecałe 6 godzin. Pozostało mu tylko 6 godzin życia, zanim zostanie z niego miazga na ziemi. Świetnie. Po prostu wybornie. Dlaczego nie mógł zwyczajnie zignorować Iero? Co mu strzeliło do tego nienormalnego łba, żeby tak się narazić? Przecież jego ruch był zwyczajnym samobójstwem. Mógł równie dobrze wyminąć tego karzełka i w spokoju udać się na lekcje, ale oczywiście musiał mu przyłożyć. A teraz on przyłoży mu, i to o wiele, wiele mocniej. Gerard zaczął analizować wszelkie możliwe wyjścia z tej sytuacji, które nie sprowadzałyby się do jego haniebnej śmierci na szkolnym boisku, jednak z westchnieniem stwierdził, że takowe po prostu nie istnieją. Czarnowłosy nigdy nie umiał się bić, dotychczas nawet nie odczuwał potrzeby posiadania takiej umiejętności. Dopiero, gdy w szkole pojawił się ten kurdupel, jego życiu zaczęło zagrażać niebezpieczeństwo. Jakimś cudem ten pierwszak zdołał zjednać sobie przychylność licealnej społeczności, na czele której stała niesławna grupka mięśniaków, znanych jako drużyna futbolowa. On także, jako jedna z pierwszych osób, wniósł do szkoły modę na noszenie glanów i ubieranie się na czarno, co szybko przyjęło się do zwyczajów obowiązujących w placówce, a wszelkie odstępstwa od tej normy były uważane za znak buntu i duszone w zarodku. Gerard, ze swoimi kolorowymi rurkami i czerwonym krawatem, stanowił więc jednostkę potencjalnie niebezpieczną i należało go zniszczyć. Przecież mógłby, dajmy na to, udusić kogoś tęczową flagą czy spowodować u kogoś atak ostrej epilepsji. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że Gerard przez pewien czas był lekko zauroczony w Iero. Choćby próbował, nie mógł wyprzeć się tego, że od najmłodszych lat byli najlepszymi przyjaciółmi, a ich relacja trwała bardzo długo. W gimnazjum uczucie Gerarda do Franka zaczęło rosnąć, przeradzając się w coś, czego czarnowłosy bał się i nie potrafił zrozumieć. Iero w jego oczach stał się atrakcyjny, a ponadto wyróżniał się z tłumu i potrafił odrzucić panujące konwenanse. Ten atrybut osobowości Iero zrobił na Gerardzie niemałe wrażenie, do czego, naturalnie, nigdy się otwarcie nie przyznał. Szybko pozbył się dręczącego go zadurzenia, a w obecnej sytuacji, żywienie jakichkolwiek uczuć do tego małego gnojka wydawało mu się po prostu śmieszne. Jakim cudem Gerard mógł kiedykolwiek patrzyć na bruneta inaczej, niż wzrokiem pełnym pogardy? Gerard oderwał się nagle od swoich myśli, zauważając, że wchodzi w zakazane ostępy jego umysłu. Poza tym, był solidnie spóźniony na lekcję, co w ostateczności zmusiło go do dowleczenia się pod klasę i skonfrontowania z oburzoną nauczycielką.

Gerard spędził resztę dnia nerwowo spoglądając za okno i kryjąc się przed Iero na przerwach w pomieszczeniu gospodarczym. Panie sprzątaczki nie omieszkały wyrazić swojego niezadowolenia z pobytu Gerarda w ich składziku, jednak zdecydowały się tolerować jego obecność, wyczuwając jakieś poważne pobudki w zachowaniu czarnowłosego. Sam chłopak nie narzekał zanadto na miejsce, w którym przebywał – było tu cicho, ciemno i, co najważniejsze, nie było tu Franka. Gdy wymówił w myślach jego imię, wzdrygnął się lekko, bowiem przez cały czas ten kurdupel figurował w jego umyśle tylko pod nazwiskiem, ewentualnie różnymi, niezbyt pochlebnymi, ksywkami. Gerard od dawna nie używał jego imienia, praktycznie zapominając, że tamten je w ogóle posiada. Frank… tak, to imię całkowicie pasowało do kogoś, kto lubuje się w dręczeniu słabszych i odzieraniu ich z resztek godności.

Do czasu, gdy zaczęła się ostatnia lekcja Gerarda, chłopak zdążył już przerobić mniej więcej trzysta możliwych scenariuszy jego konfrontacji z Frankiem. Zdołał także poniekąd pogodzić się ze swoim losem i relatywnie uspokoić, lecz kiedy zabrzmiał ostatni tego dnia dzwonek, umysł Gerarda na nowo zalała fala strachu przed bólem i upokorzeniem. Czuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż w żołądek, a potem pomachał nim beztrosko w różnych kierunkach, powodując torsje i napad paniki. Gerard celowo zwlekał ze spakowaniem książek i wyjściem z klasy, jednak słysząc ponaglający głos nauczyciela, niepewnie opuścił klasę. W szkole wciąż było mnóstwo uczniów i Gerard przez chwilę pomyślał, że może uda mu się po prostu wtopić w ludzką masę i uniknąć bójki, lecz wtem przypomniał sobie ostrzeżenie Iero, praktycznie wyszczekane prosto do jego ucha; i stracił wszelką nadzieję. Być może, gdy Iero zaspokoi już swoją morderczą żądzę krwi, zostawi Gerarda w spokoju, przynajmniej na tak długo, by lekarze naprawili mu złamane żebra. Gerard nie był jednak tego pewien.

Rozglądając się chaotycznie wkoło siebie, wykonał parę kroków w stronę wyjścia z placówki i popchnął drzwi, czując na policzku ciepło letniego popołudnia. Letnia aura nie wpływała jednak na samopoczucie Gerarda, które teraz wykonywało zjazd w dół z prędkością światła. Już sama czynność otwierania drzwi zdawała się być nie lada wyczynem. Gerard był po prostu wyprany z sił i gotowy, aby się poddać. Wkoło nadal przebywało wiele osób, a kilkoro nauczycieli pilnowało boiska i wejścia do szkoły, więc Gerard oparł się plecami o chłodną fasadę budynku i zwyczajnie czekał, aż tłum zniknie mu z pola widzenia. Przymknął na chwilę oczy, starając się nie myśleć o tym, co go czeka. Po paru minutach, ostatnie rozmowy na parkingu ucichły i zabrzmiał dzwonek, oznajmiający początek kolejnej lekcji. Gerard niepewnie otworzył oczy i ujrzał Franka, stojącego tuż na skraju parku, przylegającego do ogrodzenia terenu szkoły. O dziwo, postawa bruneta nie wyrażała gotowości do walki ani chęci zrobienia nikomu krzywdy. Wręcz przeciwnie, Iero opierał się nonszalancko o pień drzewa, krzyżując ramiona na piersiach i wpatrując się w Gerarda wzrokiem…No właśnie? Co oznaczał ten wzrok? Z takiej odległości ciężko było to jednoznacznie rozstrzygnąć, jednak w umyśle Gerarda jawił się on jako znak…wahania? Nie, to nie było możliwe. Iero nigdy nie odpuszczał, a zwłaszcza jemu. Gerard wziął głęboki oddech i zaczął stawiać ociężałe kroki w kierunku bruneta. Wiedział, że nie może tego dłużej odwlekać, a, będąc szczerym, wolał skończyć z głową na trawie niż na betonie przed szkołą. Czarnowłosego oblał zimny pot, po raz kolejny tego dnia. Z każdym centymetrem, który zbliżał go do swojego oprawcy, jego nogi stawały się cięższe, jak gdyby był w jakimś przeklętym koszmarze. Miał wrażenie, że zaraz jego ciało kompletnie zapadnie się pod ziemię, co w sumie nie byłoby takie złe w obecnej sytuacji. Wreszcie, po paru minutach cierpiętniczego marszu, Gerard stanął w odległości kilku metrów od Iero, który przez cały ten czas nie zmienił pozycji i patrzył na niego wciąż tym samym, nieodgadnionym wzrokiem. Między chłopakami panowała cisza, zakłócana jedynie cichym śpiewem ptaków w oddali, jednak atmosfera stawała się coraz gęstsza i bardziej napięta. Gerard chciał, by było już po wszystkim, dlatego odezwał się pierwszy, ledwo co wydobywając dźwięk ze ściśniętego obawą gardła.

-No dalej, Iero. Przyszedłem. Możesz już przejść do rzeczy?

Na twarz Franka momentalnie wpełzł chytry uśmieszek, oznajmiający, że wciąż ma zamiar stłuc Gerarda na kwaśne jabłko. Odepchnął się od drzewa i zmniejszył odległość między nim a czarnowłosym.

-Way, Way, Way… - westchnął sarkastycznie, niczym jakaś upiorna wersja nauczycielki, która karci nielubianego ucznia. –Wreszcie się spotykamy. Być może nie do końca w takich…okolicznościach, jakie sobie wyobrażałem, ale jednak. Nie stchórzyłeś. Braaaawo. – Przeciągnął ostatnie słowo i zaklaskał parę razy tuż przed twarzą Gerarda. Słowa, wypływające z ust Franka, zdawały się czarnowłosemu obleśne i oślizłe jak węże. Mimowolnie zacisnął pięści, szykując się do kontrataku, jednak było już za późno. W jednej sekundzie Iero znalazł się przy nim i przycisnął jego ciało do drzewa, praktycznie rzucając Gerardem jak szmacianą lalką. Czarnowłosy był w szoku i nie do końca wiedział, co się właśnie stało, jednak w przypływie adrenaliny i emocji zaczął wierzgać nogami i rękami, próbując uderzyć Franka. Ten jednak zacisnął jedną rękę na gardle Gerarda, a drugą uderzył go w twarz, wywołując cichy jęk z ust Gerarda. Iero naparł całym ciałem na ciało Way’a, uniemożliwiając mu jakiekolwiek ruchy. Gerard próbował nabrać powietrza, jednak dłoń Franka skutecznie mu to uniemożliwiała. Po chwili, Gerard przestał się szamotać, zupełnie się poddając. Brakowało mu powietrza, zwyczajnie się dusił i błagał w duchu, aby jego śmierć była szybka i bezbolesna. Wcześniej wydawało mu się, że był przygotowany na wszystko, przygotowany na własną śmierć w parku przy szkole, jednak rzeczywistość okazała się brutalniejsza. Gerard naprawdę nie chciał umrzeć, nie w ten sposób, nie tutaj. Jego oczy zaszkliły się, kiedy po raz ostatni spróbował nabrać wdech, a potem jego ciało rozluźniło się, wszystkie jego mięśnie straciły napięcie i osunął się pod ciałem Franka, upadając na zalegające na trawie kamienie. Iero, jakby porażony prądem, odskoczył od nieprzytomnego Gerarda, a w jego oczach pojawiło się czyste przerażenie. Gerard leżał bezwładnie na ziemi, blady i nieruchomy, a z jego głowy sączyła się mała stróżka krwi. Franka ogarnęła panika.

-Ja pierdolę, Gerard, nie! – ogarnięty szokiem i bólem ukucnął tuż przy głowie czarnowłosego, próbując ją unieść, ocucić. Odruchowo chwycił nadgarstek Gerarda, starając się wyczuć puls. Przez chwilę pod palcami nie czuł niczego, ale gdy zacisnął uścisk, skóra Gerarda zaczęła delikatnie pulsować. W panice Frank przyjrzał się klatce piersiowej czarnowłosego. Ani drgnęła.
-Gerry…Gerry, proszę…ja…Gee…O Boże, co ja narobiłem!? – Do Franka zaczęła dochodzić powaga sytuacji. Gerard żył, to było najważniejsze, ale był tak bliski śmierci. Jeszcze chwila, jeszcze sekunda dłużej bez powietrza, a mógłby…Ciałem Franka targnął głęboki szloch, niczym skowyt skopanego psa.

-Ge…Gerard…-dukał przez łzy, gładząc czarnowłosego po policzku. – Gerard, obudź się…Obudź się. Ja…-kolejna fala płaczu przerwała mu wpół zdania. –Przepraszam. Gee. Tak strasznie mi przykro, ja nigdy nie chciałem…Gee, ja…ja cię, kurwa, kocham. Proszę, nie zostawiaj mnie. – Ostatnie zdanie wypowiedział niemal niesłyszalnym szeptem, bojąc się przyznać do własnych uczuć przed samym sobą. Dłużej już jednak nie potrafił ich ukrywać, nie teraz, kiedy ciało chłopaka, którego darzył tak wielkim uczuciem, leżało nieprzytomne na ziemi. Ostatnia resztka rozsądku pojawiła się nagle w głowie Franka, gdy przypomniało mu się, jak na zajęciach z pierwszej pomocy uczyli się robić sztuczne oddychanie. Nie mając już nic do stracenia, brunet przyłożył swoje wargi do sinych ust Gerarda, odchylając jego głowę i jednocześnie zaciskając płatki nosa. Powoli nabrał powietrza i wtłoczył je w płuca czarnowłosego, sprawdzając jednocześnie, czy jego klatka piersiowa się unosi. Powtórzył tę czynność parę razy, jednak bez rezultatu. Zrezygnowany i zdruzgotany, Frank złożył na ustach Gerarda nieśmiały pocałunek. Nie tak to sobie wyobrażał, nie tak, to wszystko nie miało tak wyjść. Frank rozłączył ich wargi i sięgnął po telefon, aby wezwać pogotowie, jednak nagle usłyszał szeleszczący dźwięk nabieranego głośno powietrza i ujrzał, jak powieki Gerarda unoszą się powoli. Ulga, jaką poczuł w tamtej chwili, była nie do opisania. Nie liczyło się nic innego, nic oprócz tego, że Gerard żył i oddychał. Czarnowłosy chwycił się za głowę, najwyraźniej próbując sobie przypomnieć, co się stało. Rozejrzał się niemrawo dookoła i gdy tylko zorientował się, kto siedzi tuż obok niego, jego źrenice rozszerzyły się ze strachu i zaczął nieudolnie podnosić się z ziemi.

-Ciii, już już, spokojnie. Nic ci nie zrobię. Usiądź, Gerard. –Głos Franka brzmiał bardzo łagodnie i miękko, zupełnie jakby ten przed chwilą nie usiłował go zabić. Gerard chciał coś powiedzieć, jednak wciąż nie mógł nabrać dostatecznie dużo powietrza. Patrzył jedynie na Franka skonsternowanymi, nierozumiejącymi oczami. Co się tak właściwie stało? Wtem, do jego świadomości wtargnęły obrazy. Bójka, Gerard przygnieciony do drzewa, a potem ciemność, głęboka ciemność, w której słychać było jedynie głos….głos Franka. Gerard przypomniał sobie, co mówił do niego Iero, ale nic z tego nie rozumiał. Zaraz…czy Frank go…pocałował!? Może to tylko jego wyobraźnia dostarczała mu takie wizje? Może to brak tlenu? Oprzytomniawszy lekko, nabrał w usta powietrza i spytał cicho.

-Frank? Co ty…czy ty coś do mnie mówiłeś?

Iero spuścił wzrok, a jego twarz nabrała koloru purpury. Tak długo to ukrywał, tak długo nie przyznawał się do swoich uczuć, że teraz zwyczajnie się poddał. Zamierzał powiedzieć Gerardowi wszystko. Nie obchodziła go już reakcja czarnowłosego, mógł go znienawidzić jeszcze bardziej, mógł go nawet zabić, tak samo, jak on prawie zabił go.

-Gee…pamiętasz, jak przyjaźniliśmy się w podstawówce, a potem, w czwartej klasie, musiałem przeprowadzić się do Nowego Jorku? To było jedno z najgorszych wydarzeń w moim życiu. Obiecywałeś mi wtedy, że nadal pozostaniemy w kontakcie, że nic się między nami nie zmieni. Nie minęło nawet parę miesięcy, a ty zapadłeś się pod ziemię, nie odbierałeś nawet pieprzonego telefonu. Wróciłem do Belleville pełen nadziei, że ucieszysz się, gdy mnie zobaczysz. Mimo wszystko wierzyłem, że uda się nam odbudować to, co kiedyś mieliśmy. Pierwszego września wszedłem do szkoły, a ty wyminąłeś mnie na korytarzu bez słowa. Widziałeś mnie i poszedłeś dalej, a ja…ja poczułem, jakby coś rozsadzało moje serce od środka. Zacząłem za tobą chodzić, całymi dniami szukałem cię w szkole tylko po to, byś posłał mi choć jedno spojrzenie. Ale ty nigdy tego nie zrobiłeś. Nigdy więcej nie zamieniłeś ze mną słowa. Coś we mnie pękało, burzyło się, a ja nie mogłem nic zrobić, aż wreszcie…chyba kompletnie mi odbiło. Zacząłem mieć problemy z agresją i wyładowywałem wszystko na tobie. Tylko dlatego, że nie mogłem znieść twojej obojętności. Tylko w taki sposób mogłem zwrócić na siebie twoją uwagę. Za każdym razem, gdy obrzucałem cię wyzwiskami, czułem do siebie wstręt, ale sprawy zaszły już za daleko i…i nie wiedziałem, jak przestać. Gee, nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, proszę, uwierz mi. Zrozumiem, jeśli mi nie wybaczysz i nie będziesz chciał mnie znać. Dzisiaj po prostu…zdałem sobie sprawę, że dłużej nie mogę tego ciągnąć. Chciałem po prostu powiedzieć ci prawdę, ale, jak zwykle, zawładnął mną gniew. Przepraszam…

Frank westchnął cicho, wciąż nie patrząc w twarz Gerarda. Wydawało mu się, że jest najżałośniejszym, najgłupszym idiotą, który kiedykolwiek stąpał po Ziemi. Gerard natomiast czuł się tak, jakby ktoś właśnie przywalił mu w głowę drewnianą maczugą. Frank…go kochał? Że co? Czy to możliwe, że Gerard przez tak długi czas niczego nie zauważył? Nagle przypomniało mu się kilka epizodów, które najwidoczniej zniknęły z jego głowy, gdy Frank go wyjechał. Pamiętał, że widział Franka, ukrywającego się na automatem z przekąskami, patrzącego na niego pełnym nadziei wzrokiem. I kolejny raz, siedzącego samotnie w kącie korytarza, nie spuszczającego z niego wzroku. Gerardowi zrobiło się niedobrze. Frank miał rację. Gerard zupełnie o nim zapomniał. Kiedy jego przyjaciel wyjechał, Gerard poprzysiągł sobie zrobić wszystko, by go znienawidzić, ponieważ nie był w stanie pogodzić się z tym, że Frank – jego jedyny przyjaciel – tak okrutnie go porzucił. Oczywiście, z biegiem lat Gerard zrozumiał, jak naiwne i dziecinne było jego myślenie, jednak pogodził się z myślą, że nic już nie zmieni. Nadeszło liceum; Frank był już zaledwie cieniem w pamięci Gerarda, a przynajmniej czarnowłosy usilnie starał się, by tak było. To nic, że codziennie przeglądał ich stare bilety do kina, karteczki napisane pospiesznie na lekcji koślawym pismem czy zdjęcia. Frank, którego Gerard znał i kochał, już nie istniał, zastąpiony przez agresywną postać, która w niczym nie przypominała swojej wcześniejszej wersji. A przynajmniej tak mu się do teraz zdawało.

-Ale… - zaczął czarnowłosy, ale nie wiedział nawet, co ma powiedzieć. To było zbyt skomplikowane. W jednej chwili cała jego relacja z Iero uległa obrotowi o sto osiemdziesiąt stopni, co wywołało u niego niesamowite zagubienie. W końcu jednak zdecydował, że musi o coś spytać. –Ale przecież drużyna futbolowa…przecież…Frank, gdyby nie ta pieprzona drużyna futbolowa moglibyśmy znowu zostać przyjaciółmi! Myślałem, że zaskarbiając sobie ich względy chcesz jeszcze bardziej mi dokopać. Ech…Frank…to wszystko jest takie pogmatwane.

-Nie przejmuj się tą bandą osiłków, po prostu potrzebowałem paru mięśniaków, którzy mogliby podbić moją samoocenę. Tak naprawdę…tak naprawdę ja wcale nie umiem się bić. Byłem zaskoczony, kiedy mi przywaliłeś, wtedy, na korytarzu. To było całkiem dobre! – Frank uśmiechnął się lekko, posyłając Gerardowi krótkie spojrzenie. Gerard zarumienił się, ale nic nie odpowiedział. Nadal nie potrafił poukładać sobie tego w głowie.

-A co miało znaczyć, że „poznam prawdziwy ból”? – Gerard wyszeptał nieśmiało.

-Cóż…przez chwilę miałem ochotę powiedzieć ci wszystko, od samego początku. O tym, jak bardzo boli mnie, kiedy mnie olewasz. Potem stwierdziłem, że może lepiej będzie, jeśli ci to pokażę…Cholera, chyba to nie ma sensu, prawda?

Podczas, gdy gerardowy mózg nie radził sobie z sortowaniem i dobieraniem emocji, jego serce zrobiło to za niego, popychając go, by przybliżył się do zdziwionego Iero i złączył ich usta w pocałunku, wyrażającym to, do czego obaj bali się przyznać. Gerard nie wiedział, jak to wszystko się skończy. Nie wiedział, czy będzie w stanie zapomnieć o wszystkich krzywdach, które wyrządził mu Frank, i które on sam wyrządził Frankowi. Wiedział jednak, że w tym momencie, w tym jednym ułamku czasu i miejsca, kocha Franka i wybacza mu wszystko.


***
Hej wszystkim! O rety, sto lat mnie tu nie było. Klasa maturalna ssie, przysięgam wam. Nie mam zupełnie czasu na nic, więc odgrzewam jakiegoś starego kotleta, którego pisałam dawno temu. Jest okropnie ckliwy i naiwny, ale cóż. Chciałam napisać jakiegoś angsta z przemocą w tle, więc wyszło to. Mam nadzieję, że komuś się spodoba :). Co jeszcze...a tak, jakby ktoś chciał przeczytać coś po angielsku mojego autorstwa, to zapraszam na krótki shot inspirowany piosenką Gerarda "Brother" TUTAJ :).
P.S. Tak, kocham Bring Me The Horizon. Wybaczcie, nie mogłam wpaść na nic lepszego, co bardziej pasowałoby do stylu Gerarda. Poza tym podobna sytuacja naprawdę miała miejsce.
Tytuł zaczerpnięty z piosenki "All I want is nothing".

wtorek, 2 września 2014

Spokojnie, to nie nowe opowiadanie,ale... :)

Hej kochani! 
Tak jak mówi tytuł, nie jest to jeszcze żadne nowe opowiadanie, a jedynie dodatek do mojego "Psychiatryka". Zastanawiałam się, czy to tutaj wrzucić, ale uznałam, że przyda się jakaś odmiana od czasu do czasu.

Chciałabym podzielić się z wami miksem piosenek, które zainspirowały moją twórczość. Część z nich pomogła mi przejść przez pobyt w szpitalu, część motywowała do pisania, a część po prostu chwyciła za serce swoim tekstem. Muzyka odgrywa jedną z najważniejszych ról w moim życiu, dlatego też zawsze, kiedy traciłam wenę, po prostu włączałam sobie jakieś piosenki. Jako, iż pisałam to opowiadanie prawie dwa lata, wiele z tych piosenek przewijało się bardzo długo przez moje życie i mają one dla mnie wielką wartość.

TUTAJ znajduje się link do utworów. Mam nadzieję, że wam się spodobają :).

P.S. Mam w zanadrzu parę pomysłów i kilka napisanych rzeczy, także spodziewajcie się niedługo czegoś nowego.

Kocham,
xoxo Kot

niedziela, 31 sierpnia 2014

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" cz.6 + epilog

UWAGA: Rozdział zawiera sceny +18 :).
Hej kochani! Zgodnie z obietnicą kończę mojego psychiatryka. Wciąż nie wierzę, że to się naprawdę dzieje. To opowiadanie bardzo wiele dla mnie znaczy i wiele też mnie nauczyło. Mam nadzieję, że tym rozdziałem was nie zawiodę.
Chciałabym zaznaczyć, że są to moje pierwsze w życiu gejowskie seksy, więc z góry przepraszam, jeśli nie są tak erotyczne czy poprawne, jak powinny. Ja sama czuję się, jakbym w pewnym sensie traciła dziewictwo pisząc to, so…yeah XD.
Chciałam w tym rozdziale umieścić rozmowę z rodzicami Franka, ale stwierdziłam, że nie jestem w stanie. Nie mogłabym tak po prostu udać, że wszystko jest między nimi dobrze, dlatego wybaczcie tę raczej skąpą narrację w tamtym punkcie.
P.S. Przepraszam z góry za wszelkie błędy, większość tego rozdziału pisałam na kacu xD.
P.S.2. Jutro zaczynam ostatni rok obowiązkowej szkoły oraz mam pierwsze jazdy autem i chyba umrę ;_;.

Dla Emki, ponieważ dzięki niej znów miałam odwagę spojrzeć dawnej sobie w oczy i dostrzec, że wszystko, czego potrzebowałam parę lat temu, to zrozumienie. 

***

Słońce było już wysoko na niebie, kiedy przetarłem oczy i strząsnąłem z siebie resztki snu. Ta noc była wyjątkowo spokojna i zupełnie nie przypominała moich wcześniejszych prób snu, kiedy tylko miotałem się w pościeli lub budziłem nad ranem ogarnięty paniką. Przypomniało mi się, że zasnąłem, słuchając reklam w szpitalnym telewizorze, lecz najwidoczniej jakaś pielęgniarka musiała go wyłączyć, gdy odpłynąłem. Nadal zaspany, rzuciłem okiem na zegar wiszący nad drzwiami i parsknąłem, zorientowawszy się, że dochodziło południe. Naprawdę spałem tak długo? Wydawało mi się to niemal niemożliwe, jednak doszedłem do wniosku, że to na pewno wina nowych leków, które mi przypisane. Wczoraj wieczorem ordynator Toro oznajmił mi, że moje leki zostały zmienione na mniej intensywne oraz że nie muszę już codziennie rano stawiać się na badania. Mężczyzna z burzą loków poinformował mnie także o tym, że mój stan jest prawie stabilny i że wkrótce będę mógł wyjść ze szpitala. Lekarz zapewne spodziewał się szczęśliwej reakcji z mojej strony, ale ja tylko pokiwałem głową ze zrozumieniem. Niesamowite, jak nastawienie może zmienić się w przeciągu zaledwie parunastu dni. Gdyby ktoś na początku mojego pobytu w placówce oznajmił mi, że mogę iść, nie myślałbym dwa razy i od razu uciekł. Teraz jednak miałem powód, by chcieć tu zostać. Powód, dla którego miałem nawet ochotę przedłużyć swoją wizytę w szpitalu. Ten powód znajdował się obecnie najpewniej w swoim gabinecie, rozmawiając z kolejnym pacjentem. Uśmiechnąłem się na samą myśl o Gerardzie i tym, co mi wczoraj powiedział. W przeciągu ułamka sekundy ogarnęło mnie uczucie ciepła i bezpieczeństwa, jak gdyby mój lekarz telepatycznie owinął mnie kocem. Ten koc nie pochodził jednak z zewnątrz, nie było to uczucie zadowolenia, spowodowane czymś z zewnątrz. To uczucie pochodziło ze mnie, rozlewało się po moim sercu i przenikało do krwioobiegu, jak gdybym dostał zastrzyk z płynnym światłem. Zdawało mi się, że iluminuję.

Udałem się lekkim krokiem w stronę gabinetu pielęgniarek, aby usłyszeć od starszej pani w białym kitlu, że nie muszę już dłużej nosić bandaży. Gdy po raz pierwszy od dawna spojrzałem na skórę moich rąk poczułem, jak ostrze żalu na chwilę wbija się we mnie, przygaszając dobre emocje w moim sercu. Nie był to jednak żal spowodowany faktem, że żyłem. Było to poczucie winy i, co najważniejsze, rozczarowania samym sobą. Blizny nie wyglądały już tak koszmarnie, w zasadzie część z nich zupełnie się zagoiła, jednak sam fakt, że coś skłoniło mnie ku temu, by się skrzywdzić, przywoływał we mnie te niewidoczne rany, skryte głęboko w środku. Postanowiłem jednak postarać się patrzeć na jaśniejszą stronę tego wszystkiego. Jaśniejszą stroną było, oczywiście, spotkanie Gerarda. Kto wie, czy w innych okolicznościach w ogóle byśmy się poznali?

Po obiedzie zebrałem się na odwagę i spytałem doktora Toro, czy mógłbym zadzwonić do swoich rodziców. Nie wiedziałem dokładnie, co mam im powiedzieć, ale stwierdziłem, że należy im się choć wyjaśnienie, dlaczego jestem w szpitalu i czy w ogóle żyję. Nie żebym myślał, że to cokolwiek zmieni w naszych nieistniejących relacjach, lecz po prostu chciałem, by wiedzieli. Oni sami nie mogli uzyskać o mnie żadnych informacji bez mojej zgody, gdyż byłem pełnoletni. Wybrałem numer matki, który, o dziwo, wciąż pamiętałem, i drżącą ręką przyłożyłem słuchawkę do ucha. Kobiecy głos odezwał się już po pierwszym sygnale. Zatkało mnie. Tak dawno nie słyszałem głosu swojej rodzicielki, że w tamtym momencie po prostu nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Mój umysł był jednocześnie pełen słów i zupełnie pusty, a zdenerwowanie przyprawiało mnie o mdłości. Zanim mógłbym zmienić zdanie wydukałem parę słów o tym, co się stało. Moja matka, o dziwo, nie zalewała mnie pytaniami, dlatego uznałem, że nie interesują ją szczegóły. Chciała prawdopodobnie tylko upewnić się, że żyję i nie musi wydawać zbędnych pieniędzy na moją trumnę. W tamtej chwili nie chowałem do mojej matki wielkiej urazy. Prawdę mówiąc, była mi ona zupełnie obojętna. Starałem się nie brzmieć pretensjonalnie, a ona również zachowywała pełen spokój. W tej jednej rzeczy byliśmy do siebie podobni – zawsze zachowywaliśmy względem siebie dystans, nie okazywaliśmy sobie uczuć nawet w trudnych sytuacjach.

Rozmowa z moją rodzicielką nie należała do najprzyjemniejszych, dlatego byłem bardziej niż szczęśliwy, gdy wcisnąłem czerwoną ikonkę na telefonie. Nastąpiła między nami swego rodzaju milcząca zgoda, pewne zamknięcie, i to mnie satysfakcjonowało. O pełnym wybaczeniu nie było jednak mowy, przynajmniej na tę chwilę. Postanowiłem, że nie będę więcej rozmyślać o tej sytuacji, ponieważ mogłoby to nie skończyć się dla mnie dobrze. Zamiast tego poszedłem odświeżyć się w łazience, a następnie wróciłem do sali i dla rozładowania nerwów oglądałem nudne seriale i reklamy. Nie wiem dokładnie, jak dużo czasu minęło gdy zorientowałem się, że niedługo powinienem zjawić się w gabinecie Gerarda. Zdecydowałem, że nie będę czekać, i już po chwili siedziałem na wygodnym krześle przed jego biurkiem.

Sama jego obecność sprawiła, że zapomniałem o niewygodnej rozmowie z matką. Gee powitał mnie buziakiem w policzek, a potem znów zanurzył się w swoją rolę psychiatry, pytając o mój nastrój i plany na najbliższe dni. Widziałem, że lekarz raz po raz spoglądał na moje ręce i w pewnym momencie złapałem jego spojrzenie.

-Frankie, nawet nie wiesz jak się cieszę, że już jest ci lepiej. – szepnął nagle, porzucając swoją profesjonalną postawę na rzecz tej, którą uwielbiałem najbardziej – jego samego. Spojrzałem mu głęboko w oczy.

-Ja też, wiesz? A to twoja zasługa, Gee. – zarumieniłem się lekko, choć nie było w tym stwierdzeniu nic głupiego. Zwyczajnie fakt, że osoba, której tyle zawdzięczam, uśmiecha się na mój widok, był oszałamiający.

-Nie, Frankie. To twoja zasługa. Ja byłem tylko kimś w rodzaju pośrednika. To ty sam siebie uratowałeś.

Gee spojrzał na mnie z czułością i zanim zdążyłem zaprotestować wrócił do pytania o moje życie i bazgrania w moich szpitalnych aktach. Nagle mnie olśniło.

-Gerard…-zacząłem nieśmiało. Nie do końca wiedziałem, jak sformułować swoje pytanie tak, aby nie wyrażało braku zaufania czy podejrzliwość względem doktora. Wczoraj tak wiele się wydarzyło, mógłbym swój stan przyrównać niemal do przeciążenia sensorycznego, kiedy od nadmiaru bodźców i informacji psychika człowieka po prostu zawiesza się i przestaje poprawnie działać. Nie, żeby moja psychika kiedykolwiek dobrze działała, ale to nieistotne. Istotny był za to fakt, że moją głowę, jak zwykle w takich chwilach, zalała fala pytań, siejąc ziarno wątpliwości w moim sercu. Nie chciałem tego, nie chciałem znów wycofywać się, przegnany strachem, jednak nie mogłem wyzbyć się uczucia, iż wszystko pędziło stanowczo za szybko. Leżąc w szpitalnym łóżku i patrząc się na oświetlony poświatą księżyca sufit uświadomiłem sobie, że tak naprawdę niewiele wiem o Gerardzie i jego przeszłości, nie wspominając już w ogóle o związkach. Poczułem się jak niedoświadczony dzieciak, wkraczający po raz pierwszy do nowej szkoły, wyposażony jedynie w książkową wiedzę, niepodpartą żadnym doświadczeniem. Nie bałem się już tak bardzo własnych uczuć, ale za to zastanawiały mnie sprawy natury czysto technicznej. Nigdy nie byłem w związku, o ile moją relację z Gerardem można było tak nazwać. Nie miałem nawet pewności, czy to wszystko nie jest tymczasowe, przelotne, czy po wyjściu ze szpitala nasze drogi nie rozejdą się i wszystko to, co mieliśmy, pozostanie zaledwie wspomnieniem. Zakładałem, że Gerard ma za sobą kilka znajomości, co tylko zwiększało moje podenerwowanie związane z kompletnym brakiem doświadczenia w tej dziedzinie. Postanowiłem więc zwyczajnie spytać czarnowłosego o jego życie poza szpitalem, co jednak okazało się trudniejsze, niż przypuszczałem.

Gee nie odrywał ode mnie wzroku, choć mógłbym przysiąc, że myślami był zupełnie gdzie indziej. Zmrużyłem oczy i pochyliłem delikatnie głowę, aby przykuć jego uwagę, a następnie ponowiłem swoje pytanie:

-Wiesz, Gee, nigdy nie opowiadałeś mi o sobie. Nasze rozmowy zawsze dotyczyły tylko mnie. Mam wrażenie, że wiesz o mnie wszystko, a tymczasem ja… - znów nie byłem pewien, jak sformułować swoje myśli tak, aby nie okazać swoich rozterek. Gerard jednak powrócił myślami do swojego gabinetu i, jak na złość, zdawał się czytać mi w myślach.

-Chcesz powiedzieć, że ciekawi cię moja przeszłość, prawda? Śmiało, Frank, pytaj o co tylko chcesz. – Lekarz uśmiechnął się zachęcająco, a ja przygryzłem wargę, zastanawiając się, od czego zacząć. W końcu wypaliłem pierwszą lepszą myśl, która w tamtej chwili wkradła się do mojej głowy.

-Dlaczego zostałeś psychiatrą?

-Cóż, Frank…-Gerard podrapał się po głowie i spojrzał w bok, nie wiedząc zapewne, jak mi na to pytanie odpowiedzieć. Ja jednak skrzyżowałem ręce na piersi i podniosłem brwi na znak, że wcale mi się nie spieszy i nie mam zamiaru odwołać tego, co powiedziałem. Mężczyzna tylko westchnął głęboko i zaczął opowiadać:

-To było coś w stylu powołania, jakkolwiek kiczowato to brzmi. Widzisz, przypominasz mi kogoś z młodości. Kogoś, kogo kochałem i nienawidziłem jednocześnie.

Ściągnąłem brwi na znak, że nie do końca zrozumiałem jego wypowiedź.

-Kogo mianowicie? – dopytałem.

-Siebie samego. – Gee uśmiechnął się jeszcze raz, lecz tym razem jego uśmiech nie odbijał się w jego oczach, był jakby współczujący. –Można powiedzieć, że w młodości byłem taki sam, jak ty. Miałem różnego rodzaju problemy, z którymi sam sobie nie radziłem, a o których nikt nie chciał nawet słyszeć. Ja również czułem się opuszczony, wściekły, zdesperowany. Miałem chyba szesnaście lat, kiedy zacząłem pić i siedemnaście, kiedy zacząłem ćpać. Wydawało mi się, że to jedyne, co mi pozostało. Błąkałem się od jednego ośrodka odwykowego do drugiego. Dopiero po latach zrozumiałem, że jedyne, czego tak naprawdę wtedy potrzebowałem, to ktoś, kto by mnie wysłuchał, zrozumiał i pocieszył. Ktoś, kto zamiast oceniać mnie i zwalać wszystko na okres młodzieńczego buntu powiedziałby mi: „Hej, Gee, za parę lat wszystko będzie inne. To, co teraz czujesz, kiedyś ustanie. To, co teraz wydaje ci się końcem świata, za parę lat okaże się jedynie kolejnym doświadczeniem, z którego wyciągniesz lekcję, jeśli będziesz żył”. Po kolejnym pobycie na odwyku pomyślałem, że skoro sam nigdy nie miałem takiej osoby, mógłbym nią zostać dla innych. Dużą rolę w moim powrocie do zdrowia odegrał mój brat Mikey. To dla niego walczyłem, dla niego prowadziłem wojnę z samym sobą, zamiast zwyczajnie się poddać. Prawda była taka, Frank, że nie chciałem umrzeć. Chciałem tylko jakieś zmiany, poczucia sensu, czegokolwiek innego oprócz pustki, która mnie wypełniała. Piłem, ćpałem, krzywdziłem się nie dlatego, żeby umrzeć, ale po to, żeby żyć. Myślę, że niewiele osób potrafi zrozumieć ten absurd. Wracając do bycia psychiatrą – zrozumiałem, że to mógłby być mój sens. Postanowiłem zamienić cierpienie na doświadczenie i wykorzystać je, by pomóc innym. W ten sposób chciałem oddać honor temu dzielnemu dziecku, którym byłem, a jednocześnie sprawić, by jego przeżycia nie okazały się daremne. Nie wiem, czy udało mi się to osiągnąć, ale przynajmniej mam ochotę rano wstawać z łóżka i dojeżdżać do pracy, przynajmniej mam ten wewnętrzny spokój, że mogę spłacić swój dług wobec wszechświata, który, wbrew wszystkim zasadom, dał mi szansę i wciąż mnie tu trzyma.

Gerard skończył mówić i zaczął nerwowo przeszukiwać szufladę biurka, podczas gdy ja poczułem coś na kształt wzruszenia, budujące się powoli tuż w mojej klatce piersiowej. To, co powiedział Gerard, nagle nabrało sensu również i dla mnie. Znaleźć cel i żyć, odpłacić się za krzywdę nie zemstą, a zrozumieniem i pomocą. Cierpieć po to, by stać się silniejszym, pełniejszym. Zrozumiałem, że zamiast pozwolić smutkowi mnie zabijać, muszę nauczyć się z nim żyć i wykorzystywać go, by mnie wzmacniał. Brzmiało to paradoksalnie, ale w tamtej chwili miałem poczucie, że wszystko to, przez co przeszedłem, było potrzebne i zamierzone, bym znalazł się dokładnie w tym miejscu i dokładnie z tym człowiekiem. Być może, choć wydawało się to niedorzeczne, świat miał wobec mnie jakiś plan i nie ważne, jakich wyborów bym dokonał, byłbym dokładnie tym, kim miałem być. Ta myśl dała mi poczucie sensu i przez jedną chwilę zdawało mi się, że słyszę głos starszej wersji siebie, mówiący mi, że jest ze mnie dumny i wszystko będzie dobrze.

W przypływie emocji chwyciłem Gerarda za rękę spoczywającą na stole, na co on oderwał wzrok od papierów i przeniósł go na mnie. Zdałem sobie sprawę, że nie byłem w stanie nic powiedzieć, ale czułem, że słowa były w tamtej chwili zbędne. Po prostu spojrzałem na niego, próbując przekazać mu wszystko, co w tamtej chwili zaprzątało moje myśli, wszystkie spostrzeżenia, wnioski i uczucia. Gee zlustrował moją twarz i zachichotał, a ja wyszeptałem jego imię i bez zawahania wyciągnąłem swoje ręce przez stół, obejmując czarnowłosego i pozwalając, by łzy, spowodowane przez nadmiar emocji, skapywały po jego ubraniu i włosach. Gee ujął moją twarz w dłonie i delikatnie wytarł z niej pozostałości wody, po czym przez dłuższą chwilę po prostu patrzył na mnie nieodgadnionym spojrzeniem.

Nagle, Gerard oderwał się ode mnie i zdecydowanym krokiem udał się w stronę drzwi od gabinetu, przekręcając znajdujący się w dziurce klucz. Patrzyłem na niego zdezorientowany, jednak nie zdążyłem sformułować logicznego wyjaśnienia jego akcji, zanim nasze usta nie połączyły się w pełnym namiętności pocałunku. Gerard poderwał mnie delikatnie z krzesła, na którym siedziałem, nie przestając delikatnie ciągnąć mnie za włosy i zgniatać moich warg swoimi. Moja głowa zaczęła wirować i poczułem, jak w pędzącej przez mój organizm krwi zaczyna buzować coś, czego rzadko kiedy doświadczałem. Wraz z przyspieszającym się oddechem i niebezpiecznie szybkim biciem serca budziło się we mnie czyste pożądanie, pchające mnie coraz głębiej w objęcia mężczyzny i szepczące mi do ucha, abym zacisnął dłonie na jego ramionach i jeszcze mocniej zagryzł się na jego ustach. W tamtej chwili nie miałem pojęcia, czym jest zdrowy rozsądek, nie kiedy Gerard niespiesznie błądził swoimi rękoma po moich plecach, zjeżdżając raz po raz na ma moje pośladki. Nie wiedząc co robię mruknąłem w jego usta i popchnąłem go na ścianę, powodując przy tym niemały hałas, jednak doznania zmysłowe kompletnie przejęły kontrolę nad moim umysłem. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem nawet, czy takowy posiadam, i wydawało mi się to szalenie nieistotne. Liczyliśmy się tylko my, nasze ciała przyciśnięte do siebie, nasze klatki piersiowe unoszące się z zawrotną szybkością. Wciąż nie przestawałem całować Gerarda, a w przypływie odwagi ośmieliłem się przenieść swoje usta na szyję czarnowłosego, na co ten od razu zareagował stłumionym jękiem i ścisnął moje pośladki jeszcze mocniej.

-F…Frank. Stój. Stój. – wysapał lekarz, jednak jego słowa wydawały się jakoś dziwnie zagłuszone, jak gdyby dochodziły zza ściany. –Stój. – powiedział jeszcze raz i delikatnie odsunął mnie od siebie. Nadal sapaliśmy niczym po przebiegnięciu maratonu. Próbowałem doszukać się w jego twarzy przyczyny tego nagłego obrotu sytuacji, jednak takowej nie znalazłem. Gerard jednak postanowił mnie oświecić.

-Frank, czy ty…czy chcesz…kurwa, Frank, to cholernie krępujące, ale czy chcesz mnie? J…po prostu nie chcę robić niczego wbrew tobie. –Na policzkach mężczyzny pojawił się delikatny rumieniec, a jego wzrok błądził gdzieś w okolicach podłogi. Parsknąłem cicho i podniosłem jego podbródek tak, aby był zmuszony na mnie spojrzeć.

-Gerardzie Way, kocham cię i…i pragnę cię. –Teraz mnie zabrakło odwagi, co było śmieszne, zważywszy na fakt, iż przed paroma minutami praktycznie rzuciłem się na swojego lekarza. Gerard najwidoczniej uznał to za wystarczającą odpowiedź, bo znów zarzucił mi ręce na ramiona i zaczął całować. Tym razem jednak nasz pocałunek był inny, mniej chaotyczny i bardziej czuły. Gee oderwał się od ściany i przekręcił nasze ciała tak, iż teraz to moje plecy opierały się o zimną powierzchnię. Ruchy czarnowłosego znów zrobiły się niespokojne, gdy pociągnąłem go za włosy; jego dłonie przesunęły się z moich ramion na biodra, a potem jeszcze niżej, zahaczając o moje krocze. W pewnym momencie jęknąłem i nasze zęby zderzyły się w pocałunku, wywołując u obu chichot. Uwielbiałem to, że nawet w tak znaczącym momencie mogłem być nadal swobodny z Gerardem. Ufałem mu i czułem, że właśnie z nim chcę spędzić swój pierwszy raz; a w myśli tej nie było nic perwersyjnego czy nieodpowiedniego. Chciałem po prostu pokazać mu, jak bardzo go kocham, i sprawić nam obu przyjemność. Być może była to sprawka adrenaliny, a być może mój twardniejący członek zaczął przejmować kontrolę nad moimi akcjami, bo zwyczajnie nie było mi dość i szepnąłem tuż w usta Gerarda:

-Gee…weź mnie, teraz, zar … - urwałem, kiedy usłyszałem cichy warkot Gerarda, który brzmiał jak żywcem wyjęty z filmu porno. Nie sądziłem, że takie rzeczy zdarzają się naprawdę, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, kiedy Gerard zaczął podwijać do góry moją koszulkę, błądząc palcami po skórze mojego podbrzusza. Wtem jednak jego ręce zniknęły, pozostawiając po sobie jakąś nieopisaną pustkę. Zorientowałem się, że miałem zamknięte oczy, ponieważ gdy je otworzyłem ujrzałem Gerarda grzebiącego z frustracją w swojej teczce obok stołu.

-No gdzie to jest!? – fukał z wściekłością pod nosem, a widok ten, nie wiadomo dlaczego, rozbawił mnie. Podszedłem do czarnowłosego, upewniając się, czy jestem w stanie stawiać kroki, gdyż moje kończyny wydawały się być z waty.

-Czego szukasz? – zapytałem z rozbawieniem, choć znałem odpowiedź.

-Uh…czegoś potrzebnego. – Gerard speszył się, ale zaraz potem wyciągnął z torby prezerwatywy i buteleczkę nawilżacza. Zrozumiałem wtedy, że to naprawdę się dzieje. Ja i Gerard będziemy uprawiać seks. Ta myśl, choć powinna mnie wystraszyć, wywołała we mnie zupełnie odwrotne uczucia. Spojrzałem na Gerarda pełnym pożądania wzroku, by zaraz potem zjechać oczami na jego krocze, które zdradzało takie samo podniecenie, jakie ja sam odczuwałem. Uśmiechnąłem się pod nosem i zatracając się w chwili przylgnąłem z powrotem do Gerarda, ssąc i pieszcząc językiem jego gardło. Postanowiłem sam zainicjować dalszą część i zrzuciłem z siebie koszulkę, bo było nie lada wyczynem, ponieważ moje ręce przestawały współpracować z moim mózgiem. Gee sapnął i jednym, płynnym ruchem chwycił mnie za biodra i posadził na swoim biurku, rozrzucając przy tym wszystkie przybory na podłogę, najwidoczniej zupełnie się tym nie przejmując. Czarnowłosy odchylił się delikatnie ode mnie i ściągnął z siebie biały fartuch, by zaraz potem przejść do guzików w koszuli. Nie chciałem jednak, by przyjemność rozbierania go była mi odebrana, dlatego szepnąłem:

-Pozwól mi.

Gee splótł swoje ręce w moich włosach, podczas gdy ja niespiesznie odkrywałem kawałek po kawałku jego tors, jednocześnie zostawiając na nim mokre pocałunki. Skóra Gerarda w tym miejscu była jeszcze delikatniejsza i bledsza, niż na dłoniach, a ja zapragnąłem obcałować jego obojczyki, sutki i żebra. Spojrzałem na niego od dołu, na jego rozchylone usta i przymknięte powieki.

-Jesteś piękny, Gee.

Gerard tylko zachichotał, a ja już po chwili ściągałem z niego dzielący nas materiał i zabrałem się za spodnie Gerarda, jednak moje ręce były tak spocone, że nie byłem w stanie odpiąć klamry paska. Zakląłem cicho, a czarnowłosy znów tylko się zaśmiał i odciągnął moje dłonie od siebie, następnie rozbierając się do bokserek i kopiąc spodnie mniej więcej na drugi kąt pomieszczenia. Obserwowałem to wszystko rozbieganymi oczami, pragnąć wchłonąć jak najwięcej szczegółów, choć z nadmiaru emocji nie udawało mi się to zbyt dobrze. Jedyne, co w tamtej chwili widziałem, to blada, gładka skóra Gerarda, jego tors, biodra, uda, a także pokaźne wybrzuszenie tworzące się w jego bieliźnie. Mimowolnie jęknąłem na ten widok, a Gerard znów zaczął brutalnie miażdżyć moje wargi swoimi, jednocześnie zdejmując ze mnie spodnie. Wydawał się spokojny i opanowany, choć jego szybki oddech zdradzał, że wcale tak nie było. Dopiero, kiedy Gee wsunął palce w moje bokserki dotarła do mnie resztka świadomości i zawahałem się, przytrzymując jego ręce w miejscu.

-Frankie, jeśli tego nie chcesz, po prostu powiedz. Obiecuję, że nie będę miał tego za złe.

Rozważyłem jego słowa. Z jednej strony bałem się, cholernie się bałem. Byłem prawiczkiem, dzieciakiem i nie akceptowałem swojego ciała. Obawiałem się, że Gerard będzie zawiedziony mną i moim brakiem jakiegokolwiek doświadczenia. Czułem jednocześnie ogromny wstyd i zażenowanie, jak również niegasnące pragnienie i ekscytację. To wszystko było tak nowe i tak przejmujące, że po prostu nie chciałem zrezygnować z tej chwili. Postanowiłem stłumić w sobie lęk i pozwolić zmysłom kontrolować moje akcje. Puściłem ręce czarnowłosego, aby móc położyć je na jego lędźwi i zduszonym głosem wydukałem:

-Boję się, ale ufam ci. Tylko powoli, dobrze?

-Kochanie, nie zrobiłbym ci krzywdy, przecież wiesz. Muszę cię poprosić tylko, żebyś się zrelaksował. To…może być trochę nieprzyjemne.

Gerard uniósł mnie delikatnie, a ja poczułem dreszcz, kiedy moje ciało zostało zupełnie pozbawione ubrań. Świadomość bycia nagim przytłaczała mnie, ale tylko do momentu, w którym Gerard również pozbył się bokserek. Miałem wrażenie, że rumieniec z mojej twarzy rozlał się na całe ciało, kiedy ujrzałem jego pokaźny członek.

-Wow…-mruknąłem, po czym ugryzłem się w język. Brawo, Frank, właśnie okazałeś się jeszcze większym prawiczkiem, niż myślałeś. Gee uśmiechnął się szelmowsko, unosząc jedną brew, ale zaraz potem odwrócił ode mnie wzrok i sięgnął po buteleczkę, leżącą niedaleko. Sekundy zdawały mi się wydłużać w nieskończoność, kiedy lekarz nalewał obfitą ilość płynu na swoje palce i powoli nachylał się nad moim ciałem.

-Okej? – upewnił się, a ja z tylko kiwnąłem głową na znak, że może zaczynać.

Gerard przechylił mnie tak, abym leżał plecami na biurku, po czym przylgnął do mnie i wsunął we mnie jeden palec, poruszając nim lekko. Syknąłem z bólu i dyskomfortu, ale nic nie powiedziałem. Gerard zdawał się jednak wiedzieć, co czuję, bo zassał się na mojej szyi by złagodzić nieprzyjemne doznanie. Po minucie poczułem, jak moje ciało się rozluźnia i delikatnie wypchnąłem swoje biodra na znak, że Gerard może dodać kolejny palec. Wszystko zlało mi się przed oczami w nieokreśloną masę, kiedy Gee zaczął delikatnie rozciągać mnie dłonią. Wciąż marszczyłem brwi i sapałem, lecz kiedy czarnowłosy zgiął we mnie palce, mój oddech się urwał na chwilę i poczułem, jak Gee śmieje się cicho w moje ramię. Moje dłonie spoczywały lekko na plecach czarnowłosego, podczas gdy ten jedną ręką przygotowywał mnie, a drugą delikatnie wodził po moim brzuchu i klatce piersiowej, raz po raz celowo zatrzymując się dłużej na sutkach, co wywoływało we mnie mieszankę przyjemności, bólu i frustracji. Zniecierpliwiony położyłem swoje dłonie na jego rozgrzanej twarzy i wymruczałem:

-Gee…już jest dobrze, błagam, pieprz mnie.

Czarnowłosemu najwidoczniej nie trzeba było mówić tego dwa razy, bo wysunął ze mnie rękę, by zaraz potem założyć kondom na swój członek, dodając jeszcze więcej nawilżacza. W tamtej chwili wydawało mi się to trwać lata, choć tak naprawdę mogło minąć zaledwie parę minut. W końcu jednak Gee rozchylił moje nogi i ze skoncentrowanym wyrazem twarzy zaczął zagłębiać się we mnie. Zamknąłem mocno powieki i syknąłem, czując dziwne uczucie rozpychania wewnątrz. Gee był jednak bardzo powolny, a w połowie swojej długości zatrzymał się by spytać:

-Frankie, boli?

Prawda była taka, że bolało mimo wcześniejszego przygotowania. Nie chciałem jednak psuć tego momentu, więc spojrzałem w oczy czarnowłosemu i ufając, że zabrzmię wiarygodnie, szepnąłem:

-Nie. Nie przestawaj.

Gerard pochylił się nade mną jeszcze bardziej i poczułem, jak jego ciało trzęsie się delikatnie. Najwidoczniej wkładał wszelkie siły w to, by zachować odpowiednie tempo i nie zranić mnie. Uśmiechnąłem się na myśl o tym, jak wspaniałym mężczyzną był Gee. Poczułem, że od samego patrzenia na niego w takim stanie mógłbym dojść, jednak opanowałem to uczucie. Lekarz złapał mnie za biodra, a potem westchnął i wszedł we mnie do końca, wydając przy tym jęk ulgi i podniecenia.

-Kurwa, Frankie…taki ciasny, kurwa…

Tym razem to ja zachichotałem, ale zaraz potem mój śmiech przemienił się w urywany jęk, bo Gerard zaczął powoli wysuwać się ze mnie, cały czas mrucząc pod nosem komplementy na temat mojego tyłka. Nawet w takim momencie nie mógł się powstrzymać od swojego zwyczajowego gadulstwa, co nawet mi odpowiadało, zważywszy na to, że ja sam miałem po prostu kompletną pustkę w głowie. Jedyne, co do mnie docierało, to ciche jęki i mruczenie Gerarda, uczucie jego ciała tak blisko mojego i jego rąk, które zdawały się lodowate na mojej rozgrzanej skórze. Gdy Gerard wreszcie przestał powstrzymywać się od szybkich ruchów i wszedł w normalne tempo, po moim ciele rozlała się fala przyjemności silniejszej, niż jakakolwiek inna w moim życiu. Nie mogłem powstrzymać się od nieartykułowanych jęków, kiedy Gerard rytmicznie wchodził we mnie i wycofywał się, całując jednocześnie moje usta z pasją. W pewnym momencie Gee znalazł we mnie jakiś punkt, a ja wbiłem się paznokciami w jego zroszone potem plecy.

-Och! Gee…tak, tam, jeszcze raz. – Wyjęczałem, choć zdawało mi się, że straciłem umiejętność posługiwania się słowami. Gee sapnął w moje ucho i jeszcze raz trafił w tamten punkt, powodując u mnie nieokreślone uczucie, które mógłbym przyrównać tylko do bycia na kompletnym haju. Wszystko poza Gerardem przestało się liczyć – niewygodne biurko, świadomość bycia w miejscu publicznym, mój własny wstyd. To wszystko zniknęło, zastąpione przez niewysłowioną przyjemność i głos Gerarda, powtarzający w kółko „Frankie, Frank, tak ciasny, tak piękny, o Boże” i całą gamę przekleństw. Gee pochylił się nade mną jeszcze głębiej, ssąc i gryząc moją szyję, ramiona i obojczyki, a ja nie byłem w stanie zrobić nic oprócz ciągnięcia go za włosy i drapania po plecach. Było mi tak kurewsko dobrze. Gee przesunął swoją dłoń z moich bioder na mój niemożliwie twardy członek, a z moich ust wydostała się mieszanka przekleństw i bliżej nieokreślonych dźwięków. Kiedy czarnowłosy zaczął poruszać swoją ręką w górę i w dół mojej męskości musiałem zagryźć wargę, by nie krzyknąć.

-Gee, jesteś mój, mój… - wydukałem.

-Ugh… - Gee nie przestawał poruszać się we mnie, coraz szybciej i szybciej. – Cały twój Frankie. Mój piękny Fra- urwał, gdy tym razem moje wargi zacisnęły się na jego. Nasz pocałunek był mokry, niezdarny i cholernie, cholernie gorący. Teraz słyszałem już tylko szum pulsującej w mojej głowie krwi i czułem bicie serca, rozsadzającego mi żebra.

-Gerard, Gerard, ja zaraz… - nie zdążyłem dokończyć zdania, bo w jednej chwili zrobiło mi się czarno przed oczami i wstrząsnął mną orgazm, tak silny i niesamowity, że praktycznie nie rejestrowałem nic poza nim. Przez chwilę pomyślałem, że może moje serce nie wytrzymało i umarłem, trafiając do nieba. Gerard najwidoczniej musiał położyć mi rękę na ustach, bym nie zwrócił na siebie uwagi personelu szpitala. Jak przez mgłę obserwowałem, jak Gee marszczy brwi i sapie przez otwarte usta, czerwone i spuchnięte od całowania. Wyglądał pięknie. Nie myśląc wiele zacisnąłem mięśnie na jego członku i pozwoliłem mu pieprzyć się do granic własnych możliwości, dopóki Gee nie zesztywniał nagle i w paru brutalnych pchnięciach doszedł we mnie, wydając przy tym najpiękniejszy głos, jaki do tej pory słyszałem.

Mięsnie Gee zwiotczały ze zmęczenia i osunął się na mnie, przygniatając mnie. Oboje wciąż sapaliśmy, pijani od miłości i sensacji.

-Gee…uhm, trochę mnie zgniatasz, wiesz? – zdołałem wykrztusić. Gerard podniósł się lekko i wysunął ze mnie, choć jego ramiona drżały pod jego własnym ciężarem.

-Przepraszam. – wydyszał tylko, ale zaraz potem zaśmiał się cichutko. –Frank, to było…wow.

-Dosłownie, wow. – wymruczałem.

Oboje zaśmialiśmy się bez powodu. Nie musiało być tak naprawdę żadnego powodu. Byliśmy po prostu szczęśliwi. W pewnym momencie Gee wstał i wrzucił zużyty kondom do kosza w rogu, następnie szukając swoich ubrań. Ja też postanowiłem wytrzeć się i przyodziać. Gdy oboje byliśmy już w pełni ubrani, Gee wziął mnie za rękę i, ku mojemu zaskoczeniu, zaczął zraszać moje blizny lekkimi pocałunkami.

-Gee, co ty…?

-Frankie…kocham cię, tak bardzo cię kocham. Nawet nie wiesz, jak ciężko mi było patrzeć, jak twoje życie cię niszczy. Jesteś stanowczo za młody, by tak cierpieć. Nie mogłem się z tym pogodzić. Chciałbym…chciałbym cię ochronić, otoczyć tarczą. Chciałbym, żebyś już nigdy nie był sam. Nie pozwolę na to, byś znowu się skrzywdził, rozumiesz?

Gerard płakał. Jego gorące łzy skapywały po moich rękach. Zaniemówiłem.

-Gee, spójrz na mnie. – Uniosłem jego twarz tak, by móc widzieć jego zaróżowione, wypełnione smutkiem oczy. – Nie płacz, kochanie. Przecież już jestem bezpieczny. Mam ciebie, Gee. Mam wszystko.

***

(miesiąc później)

Obudził mnie zapach kawy i kwiatów. Otworzyłem oczy, zastając Gerarda siedzącego na brzegu łóżka z kubkiem świeżo zaparzonej, czarnej cieczy. Obok niego, na stoliku nocnym, spoczywał wazon pięknych róż, takich samych, jakimi uraczył mnie pierwszego dnia w szpitalu. Uśmiechnąłem się, biorąc od Gee kubek i odstawiając go na blat, by móc pocałować mojego chłopaka. Objąłem go ramionami, próbując pociągnąć go z powrotem na łóżko, lecz ten tylko zaśmiał się.

-Frankie, przecież wiesz, że muszę iść.

-Wiem. –Co nie znaczy, że nie mogę spróbować cię zatrzymać, dodałem w myślach. Zrobiłem minę zbitego psa, licząc na to, że dzięki temu Gee zostanie ze mną choć pięć minut zanim wyjdzie do pracy. Ten jednak pocałował mnie w czubek głowy i wygramolił się z mojego uścisku.

-Śniadanie masz na dole, skarbie. Do zobaczenia wieczorem. –Czarnowłosy posłał mi całusa gestem dłoni, a potem chwycił swoją teczkę i udał się w kierunku drzwi. Przed samym wyjściem z sypialni odwrócił się jednak i dodał:

-Kocham cię.

Gee obiecał mi to mówić każdego dnia, dopóki w to nie uwierzę.

Parę chwil potem usłyszałem dźwięk odpalanego silnika samochodu za oknem i wkrótce zostałem sam. Nie była to jednak prawdziwa samotność, a po prostu tęsknota za ukochaną osobą. Pocieszała mnie świadomość, że za parę godzin Gee wróci, pocałuje mnie i wszystko znów wróci do normy.

Ostatni miesiąc przyniósł ze sobą wiele zmian, a teraz, leżąc wygodnie w łóżku ukochanego i pijąc kawę, miałem szansę je przeanalizować. Najważniejszą odmianą, która wciąż nie przestawała mnie cieszyć i w którą nadal nie mogłem uwierzyć był fakt, iż zamieszkałem z Gerardem w jego domu z ogrodem na przedmieściach. Postanowiłem rzucić studia i spróbować swoich sił w czymś, co zawsze kochałem – muzyce. Poznałem kilkoro nowych osób i wspólnie stworzyliśmy kapelę. Nie jest to jeszcze nic wielkiego, ale sam fakt, że mogę wreszcie grać na gitarze z ludźmi, których lubię, dawał mi niesamowitą siłę i motywację. Gerard przedstawił mnie swojemu bratu, który okazał się niezwykle sympatycznym, choć momentami sarkastycznym człowiekiem. Pasowało mi jednak jego poczucie humoru i nie raz potrafiliśmy porozumiewać się tylko za pomocą ruchów brwiami. Wtedy też Gee po raz pierwszy użył wobec mnie określenia „chłopak”. Na samo wspomnienie naszego związku moje serce przyspieszało, a w brzuchu pojawiały się przysłowiowe motylki, o których istnieniu nie miałem nawet wcześniej pojęcia. Katy nadal od czasu do czasu wpadała do nas z wizytą.

Nie wszystko w moim życiu było tak różowe i pełne szczęścia, jak mogłoby się wydawać. Wciąż dręczyły mnie sprawy z przeszłości, ale z pomocą Gerarda udawało mi się nie zadręczać się nimi. Codziennie musiałem wkładać dużo pracy w to, żeby nie poddać się i nie dać wspomnieniom zdusić mojego szczęścia. Kiedyś usłyszałem, że depresji nigdy nie da się wyleczyć i teraz wiem, że to prawda. Można jednak nauczyć się z nią żyć i wykorzystywać ją tak, by stała się źródłem doświadczenia, a nie bólu. Wystarczy pamiętać, że wszystko się kiedyś kończy, a przeszłość należy do przeszłości.

Od miesiąca nie śnił mi się koszmar.

***

FIN
(fajwerwerki, fanfary i oklaski :D)

piątek, 1 sierpnia 2014

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" cz.5

Obudził mnie głośny, pulsujący dźwięk, tak jakby ktoś włączył pralkę na tryb powolnego wirowania. Przetarłem oczy myśląc, że ujrzę obok siebie jakąś bliżej nieokreśloną maszynę, ale zamiast tego mój wzrok powitały promienie słońca, bezgłośnie wlewające się do szpitalnej sali. Po dłuższym zastanowieniu się stwierdziłem, że tym głuchym dźwiękiem, który słyszę, jest moje własne, kołatające serce. Podniosłem się lekko na łóżku i w jednej chwili zrobiło mi się potwornie niedobrze. Niechętnie podniosłem się i powlokłem do łazienki, prosząc w duchu, abym nie wymiotował. Kręciło mi się w głowie, a żołądek dosłownie skręcał mi się wkoło kręgosłupa. Zastanawiałem się, co mogło spowodować ten stan, podczas gdy przemywałem twarz zimną wodą. Być może antydepresanty zaczęły powodować efekty uboczne. Westchnąłem cicho i opuściłem łazienkę, udając się w stronę swojej sali. Wtem, zza rogu wyłoniła się postać pielęgniarki, niosącej moje śniadanie i porcję leków. Powiedziałem jej, że niezbyt dobrze się czułem, co było skrajnym eufemizmem, gdyż tak naprawdę miałem wrażenie, że ktoś przywalił mi w głowę patelnią. Kobieta w białym fartuchu powiedziała mi, bym usiadł i coś zjadł, jednak ja nie mogłem przełknąć nawet łyżki szarej, szpitalnej owsianki. Po chwili zjawiła się u mnie lekarka, by dokonać porannego przeglądu, a gdy opowiedziałem jej o swoich nieprzyjemnych doznaniach stwierdziła, że to na pewno lekarstwa oraz że skonsultuje tę sprawę z ordynatorem. Poinformowano mnie także, że dziś wyjątkowo moja wizyta u Gerarda odbędzie się wcześniej. Te wieści jednocześnie ucieszyły mnie, jak i zaniepokoiły. Od wczorajszego wieczoru nie myślałem o niczym innym oprócz dzisiejszej rozmowy z czarnowłosym. Przez pół nocy zastanawiałem się, co będzie teraz z naszą relacją, jak to wszystko będzie wyglądać. Teraz dodatkowo martwiłem się, czy nie stało się coś złego. Co było tak ważnego, by nie mogło poczekać do popołudnia? Nagle cała pierwotna ekscytacja ze spotkania z lekarzem przerodziła się w nieprzerwany strumień złych myśli i czarnych scenariuszy. Mój umysł podpowiadał mi, że Gerard zrezygnuje z leczenia mnie, lub nawet – jakkolwiek absurdalnie to brzmi – z pracy w tym szpitalu. W ułamku sekundy zapętliłem się w tych przewidywaniach, nie będąc zdolnym do zatrzymania pędzącego pociągu myśli. Gdzieś z głębi mnie odezwała się jednak intuicja, szepcząc, że to zupełnie niemożliwe. Postanowiłem posłuchać jej, po pierwsze dlatego, że nigdy mnie jeszcze nie zawiodła, a po drugie dlatego, że była ona moim jedynym pocieszycielem. Nie wybiegać myślami. Nie oczekiwać najgorszego. Zaczynałem powoli się tego uczyć, choć przychodziło mi to z trudem, biorąc pod uwagę fakt, że byłem cholernym pesymistą. Potrafiłem jednak trzeźwo myśleć w niektórych sytuacjach, dlatego wykluczyłem możliwość zrezygnowania przez Gerarda z pracy. Nadal nie byłem pewien, co do jego postanowień odnośnie mnie, lecz postanowiłem zdać się na bieg wydarzeń. Pozwolić rzeczom płynąć.

Nawet nie zauważyłem, kiedy zostałem w sali sam, przytłoczony przez nudę i własne myśli. Postanowiłem poprosić ordynatora o pożyczenie jego komórki, a kiedy ten się zgodził, poszedłem do małej świetlicy i wystukałem numer Katy. Chciałem podziękować jej za wczorajszą wizytę i słowa otuchy. Dziewczyna odebrała po paru sygnałach, rzucając śpiące „no?” do słuchawki.

-Cześć Katy, obudziłem cię?

-Frank! – dziewczyna wydawała się zaskoczona, a jej głos wydawał się nieco mniej zachrypnięty. – Przepraszam, nie widziałam, kto dzwoni…yyy…bo spałam.

Zaśmiałem się cicho, żeby ukryć to, że w rzeczywistości było mi trochę głupio.

-To ja przepraszam, nie chciałem cię obudzić. Która godzina tak w zasadzie?

-Jest…parę minut po dziewiątej, w sobotę. –Jęknęła Katy głosem cierpiętnicy, prawdopodobnie sprawdzając zegarek. – Ale w porządku, i tak miałam wstać. Co tam u ciebie?

-Chyba wszystko dobrze. To znaczy, trochę ściska mnie żołądek i mam przyspieszony puls, ale to pewnie od leków.

-Biedactwo. Mam nadzieję, że ci chociaż pomagają.

-Raczej tak. – wzruszyłem ramionami. –Ciężko to powiedzieć. Na pewno dużo w tym zasługi doktora Way’a. –powiedziałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język.

-Czyli jednak to ci pomaga…No wiesz, wyrzucenie z siebie wszystkiego.

Między nami zapanowała cisza.

-Tak, pomaga. Bardzo. Bardziej, niż się spodziewałem. Bardziej, niż chciałbym przyznać.
-To dobrze, Frankie. To bardzo dobrze, oby tak dalej. Musisz być silny, wiesz? Nie dla mnie czy dla kogokolwiek innego, ale dla siebie. Zrób to dla siebie.

-Tak, tak, okej…–Moje myśli znowu odłączyły się od wydarzeń, tak jakby ktoś nagle wyciągnął jakąś ważną wtyczkę, która uniemożliwiała im wędrowanie w dowolnym kierunku. Ostatnio często miewałem uczucie odrealnienia, wręcz depersonifikacji. W pewnym momencie przestawałem czuć przynależność do danego miejsca i czasu, a zamiast tego rozpuszczałem się, zatracałem na chwilę, by zaraz potem wrócić, nie mogąc sobie przypomnieć, co robiłem. Irytowało mnie to, bo miałem wrażenie, iż za każdym razem, gdy się rozszczepiam, wracam uboższy o jakąś cząstkę siebie. Poza tym nie wiedziałem, co myślą sobie osoby, z którymi rozmawiam.

-Frank? Słuchasz mnie?

-Tak…przepraszam, po prostu jest mi niedobrze. Denerwuję się spotkaniem z Gerardem. Boję się, że nie będzie chciał mnie leczyć.

Katy westchnęła do słuchawki.

-Nic się nie bój, mam dobre przeczucia. A wiesz przecież, że ja się nigdy nie mylę. Spytaj go wprost, dlaczego tak się wczoraj zachował i tyle. To jedyny sposób, by jakoś to ogarnąć. A jeśli naprawdę z ciebie zrezygnuje…cóż, będzie też musiał zrezygnować z jedzenia albo zainwestować w sztuczną szczękę po tym, jak moja pięść zderzy się z jego zębami.

-Haha, no jasne. Dzięki, Katy. Naprawdę ci dziękuję. I za wczoraj, i za wszystko.

Uśmiechnąłem się, choć i tak moja przyjaciółka nie mogła tego zobaczyć.

-Nie ma sprawy, licz na mnie. I, Frank, proszę, mów mi wszystko. Nie obwiniaj się, że zwalasz mi problemy na głowę, bo tak nie jest. Jesteś moim przyjacielem, a nie problemem. Wtedy ja będę mogła ci pomóc. Umowa stoi?

-Stoi. Do zobaczenia, Katy.

-Trzymaj się.

Przez chwilę wpatrywałem się  w ekran komórki, a kiedy zgasł, zaniosłem ją do gabinetu doktora Toro. Korzystając z tego, iż odpięto mnie na dobre od kroplówki, powędrowałem korytarzem aż do szklanych drzwi, które zamykały tę część szpitala. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że plastikowe krzesełka po drugiej stronie są zajęte przed kilkoro młodo wyglądających ludzi. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, na co też może czekać tak liczna grupa osób, gdy nagle jedna z dziewczyn złapała mój wzrok i uśmiechnęła się przyjaźnie. Odwzajemniłem gest, choć czułem, jak rumienię się z zażenowania. Gdy drzwi do jednej z sal w korytarzu uchyliły się, wszyscy czekający zniknęli za nimi, pozostawiając mnie myślącego. Czy to była terapia grupowa? Wszystko na to wskazywało, lecz w takim razie dlaczego mnie również tam nie było? Postanowiłem, iż zapytam o to Gerarda. Przynajmniej będzie to lekki temat do zaczęcia rozmowy.

***

-Frank, usiądź… - zaczął niepewnie, unikając mojego wzroku. Gerard stał zwrócony w stronę okna, krzyżując ręce na piersi. Gdy zwrócił się w moją stronę, pod jego przydługą grzywką dostrzegłem podkrążone, zmęczone oczy, które przecież jeszcze wczoraj wydawały się tak błyszczące. Nie mogłem znieść jego widoku, nie mogłem znieść tego, jak się przeze mnie czuł. Serce pękało mi na samą myśl o tym, że Gerard mnie nie chce, a dodatkowo ból, który najprawdopodobniej sprawia mu moja obecność, po prostu rozdzierał mnie od środka. Nagle zapragnąłem uciec, zerwać się z krzesła i najzwyczajniej w świecie opuścić to miejsce. Puścić się biegiem przed siebie, jak najdalej od tych ścian, jak najdalej od niego. Biec, płakać i zdechnąć gdzieś na polu, jak bezpański, skopany pies. Tak właśnie postępowałem, gdy miałem problem – uciekałem od niego. Wiedziałem jednak, że to na nic. Od siebie nigdy nie zdołam uciec. Zamiast tego wziąłem głęboki oddech i zacisnąłem pięści tak mocno, że pobielały mi knykcie.

-Frank…przepraszam. Tak strasznie cię przepraszam. To wszystko nie tak miało wyjść. – Głos Gerarda był drżący i ledwo słyszalny, niczym szelest liści za oknem. Niemal po każdym słowie brał kolejny oddech, jakby próbował się uspokoić i w międzyczasie upewnić, że to, co mówi, ma sens. Nie śmiałem mu przerywać, nie miałem nawet po co. Cudem wymusiłem na sobie zupełną obojętność na słowa doktora; zwyczajnie chciałem, by to wszystko się wreszcie skończyło. Gerard spojrzał na mnie nieśmiało, a widząc mój udawany brak zainteresowania, zaczął ponownie.

-Proszę, pozwól mi wyjaśnić ci wszystko.

Prychnąłem, mimo że wewnątrz mnie wszystkie organy wręcz skręcały się ze zdenerwowania.

-Chyba nie ma czego wyjaśniać. Poddałeś się chwili i wykorzystałeś mnie, a potem zwyczajnie zostawiłeś. Nie martw się, przywykłem do tego. – Mój głos był zimny niczym lód, ale tego właśnie pragnąłem. Pragnąłem zadać Gerardowi ból i patrzeć, jak cierpi. Pragnąłem, by choć w minimalnym stopniu poczuł to, co ja sam czułem. Odrzucenie. Pozwoliłem, by zalała mnie furia, by zawładnęła moim umysłem i czynami.

Gerard wciągnął głośno powietrze, ale mimo to wciąż się nie poddawał.

-Frank, proszę, nie traktuj mnie w ten sposób.

-W jaki niby sposób!? To ty nie powinieneś traktować mnie w ten sposób! Co ty sobie w ogóle myślisz, Gerard? Całujesz mnie, odtrącasz, a potem każesz mi tu przyłazić, niby po co? Nie potrzebuję twoich przeprosin. Za parę dni wyjdę z tego przeklętego miejsca i nigdy w życiu się już nie spotkamy, zapomnisz o mnie, a ja o tobie, i będę miał wreszcie święty spokój. –Przy ostatnich paru wyrazach moja złość pękła, załamała się razem z moim głosem. Nie potrafiłem udawać. Nie potrafiłem kłamać, nie jego, nie wtedy, gdy zieleń w jego oczach gasła z każdym moim słowem. Spojrzałem na niego, a on w tym samym momencie podniósł wzrok. Po raz pierwszy, odkąd go poznałem, widziałem w jego twarzy to cierpiące, pozbawione nadziei spojrzenie, które znałem aż za dobrze. Spojrzenie, które przez tyle lat codziennie widywałem w lustrze.

Westchnąłem i podszedłem do Gerarda, zawieszając wzrok na jakimś punkcie za oknem.

-Przepraszam, Frank. To było niedopuszczalne z mojej strony. To, co się stało, nie powinno mieć miejsca i nie powtórzy się więcej. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał się więcej ze mną widywać.

Na widok jego zmieszanego wyrazu twarzy poddałem się. W głębi siebie i tak wiedziałem, że go nie oszukam. Jak by nie patrzeć, jest w końcu psychologiem i zna mnie. Pewnie jednak nie domyśla się, że go kocham.

Kocham go.

Dopiero w chwili, gdy wreszcie przyznałem to przed sobą, poczułem całą energię tych słów. Myślałem, że już nigdy tego nie doświadczę, że moje serce zostało roztrzaskane już zbyt wiele razy, by ponownie doznać tak silnego uczucia. A teraz czuję je znowu, silne i prawdziwe. Na dłuższą chwilę zakręciło mi się w głowie, a puls przyspieszył niebezpiecznie.

-Tak, to…było bardzo nie na miejscu. – Powiedziałem cicho, przysuwając się delikatnie do Gerarda i lekko się uśmiechając. W mojej głowie panował chaos od nadmiaru tak silnych i skrajnie różnych emocji. Nie sądziłem, że jestem w ogóle w stanie odczuwać tak głęboko.  Spodziewałem się, że doktor się odsunie, jednak nic takiego się nie stało, a wręcz przeciwnie – również się do mnie przybliżył, zanim wypowiedział kolejne słowa.

-Owszem, bardzo złe i niemoralne.

-Nieodpowiedzialne.

-Zdecydowanie naganne z mojej strony.

-Okropnie niedojrzałe.

-Karygodne.

Z każdym słowem odległość między nami zmniejszała się, a ja patrzyłem, jak emocje na twarzy Gerarda przechodzą płynnie niczym gradient, od zaskoczenia, przez niepewność, aż do skrępowania. Jego usta wygięły się w lekko zawadiackim uśmiechu, gdy nasze nosy się zetknęły, a ja już wiedziałem, co powinienem zrobić.

-Powiem więcej, doktorze. To było bardzo, ale to bardzo niegrzeczne.

-Ach tak? Niby dlaczego?

-Bo nie pozwolił mi pan skończyć.

I wpiłem się w jego usta, jakby od tego zależało w tej chwili moje życie. Gerard od razu mi się poddał, kładąc mi dłonie w pasie i przyciągając jeszcze bliżej, niemalże próbując wchłonąć mnie całego. W naszym pocałunku nie było nic z wczesnej nieśmiałości czy delikatnej złości, zamiast tego owładnęła nami żądza, to najbardziej pierwotne pragnienie bycia z drugim człowiekiem. Emocje, które obaj tak długo w sobie tłumiliśmy, wreszcie spuszczone ze smyczy, szalały w powietrzu niczym dzikie zwierzęta. Gerard jęknął przeciągle, gdy zaplątałem swoje ręce w jego potarganych włosach. Była w tym wszystkim jakieś nieokiełznana, kosmiczna siła; siła, która zdawała się mnie obejmować, przebiegać po skórze i przenikać do mojego wnętrza. Czułem, że mógłbym rozdzielić ocean, pochwycić gwiazdy, zamknąć wrota piekieł. Byłem zdolny do wszystkiego dla tego mężczyzny.

Ruchy naszych ust spowolniły, a potem zupełnie ustały, i oderwaliśmy się od siebie, a ja poczułem w sobie przypływ gorąca, niczym wybuch wulkanu albo eksplodujące słońce. W tej jednej chwili cały wszechświat zamarł, a Ziemia spowolniła swój obrót tylko po to, by móc przyjrzeć się z bliska dwóm ludziom, którzy zupełnie przypadkiem znaleźli siebie na jej ogromnej powierzchni.

-Frankie…-szepnął Gerard, kładąc swoją twarz na moim ramieniu. –Chciałem ci to powiedzieć już wcześniej, wiesz? Gdybyś…gdybyś dał mi szansę, może nie musia-
-Ciiii. Wszystko w porządku, Gerard. – Głaskałem go po włosach, między którymi tańczyły promienie ciepłego, wiosennego słońca. Będąc przy nim, cały świat wydawał mi się nagle piękniejszy.

Czarnowłosy ujął moją twarz w rękach i skupił na niej swój wzrok, szukając jakichkolwiek przeciwskazań, by powiedzieć to, co zamierzał. Mimo strachu i niepewności, wyrażających się zapewne w moich rysach, coś dało mu impuls do działania.
-Frank, zakochałem się w tobie od pierwszego razu, kiedy spojrzałem w twoje oczy. Kiedy cię tu przywieźli, byłeś nieprzytomny, a ja codziennie siedziałem przy tobie, kiedy spałeś, prosząc nie wiadomo jaką siłę wyższą, żebyś się obudził. A kiedy znalazłem cię wtedy w łazience…coś we mnie się obudziło. Zrozumiałem, że muszę ci pomóc odnaleźć swoją dawną siłę, poczułem się odpowiedzialny. Od tamtego momentu wiedziałem, że muszę się starać zdobyć twoje zaufanie. Ale ty…ty zawładnąłeś moimi myślami. Codziennie wyczekiwałem momentu, w którym znowu cię zobaczę. Byłem zupełnym egoistą. Wydawało mi się, że robię wszystko dla ciebie, a tak naprawdę myślałem tylko o sobie. Specjalnie nie zapisywałem cię na terapię grupową. Myślałem, że uda mi się…naprawić cię, jak jakieś zepsute radio. Jednocześnie wiedziałem, że tak nie może być. Nie da się po prostu naprawić kogoś dla własnej wygody. To mnie pożerało od środka. Ale czułem…czułem coś jeszcze. Coś ogromnego, trudnego do opisania. Bałem się, że przez swoje uczucia stracę profesjonalne podejście, zaślepiony nimi po prostu cię złamię. I tak się też zresztą stało. Dlatego wtedy tak zareagowałem, zwyczajnie spanikowałem. Ja…Frank, mam nadzieję, że potrafisz mi to wybaczyć?

-Gerard … - nie wiedziałem, co mam dalej powiedzieć. Jeśli myślałem wcześniej, że byłem przygotowany na taki obrót wydarzeń, musiałem być głupcem. Wszystko toczyło się tak szybko, zbyt wiele rzeczy mnie rozpraszało. Dopiero co zaczynałem przyzwyczajać się się do bliskości drugiej osoby, do ciepłych dłoni i miarowego oddechu Gerarda, a teraz musiałem dodatkowo sformułować jakąś spójną wypowiedź. Moje emocje były niespójne, poplątane. Z jednej strony pragnąłem Gerarda bardziej, niż kogokolwiek, czegokolwiek innego. Pragnąłem wyzdrowieć, aby móc z nim być, wspierać go i choć po części odrobić dług, który u niego miałem. Chciałem, aby czuł się szczęśliwy i kochany, tak jak ja się przy nim czułem. Z drugiej strony bałem się. Bałem się poczucia zależności od drugiego człowieka, ewentualnego odrzucenia i tego, że nigdy nie uda mi się być tak dobrym dla niego, jakbym tego chciał. Gdzieś w głębi mojej głowy wciąż tkwiło poczucie, iż nie zasługuję na miłość, iż nigdy nie będę wystarczający dla nikogo. Moje obawy potęgowała także możliwość, że kiedyś go zranię. Tego bałem się najbardziej. Scenariusz, w którym nie udaje mi się w pełni wyzdrowieć i w końcu zwyczajnie uciekam, był bardzo prawdopodobny. Tym razem jednak nie byłem sam. Miałem u boku wspaniałą osobę, gotową pomóc mi w każdej sytuacji, gotową zaakceptować mnie takim, jakim byłem. Zdecydowałem, że nie mogę już dłużej unikać poważnych decyzji.

-Oczywiście, że ci przebaczam. Gdyby nie ty, nie wiem, co by się ze mną stało. To dzięki tobie zacząłem znowu wierzyć, że kiedyś może być dobrze. To niby nic, ale od nadziei wszystko się zaczyna, prawda? –Przyciągnąłem go do siebie jeszcze bliżej i zagłębiłem twarz w zgięciu jego ramienia.

-Kocham cię. –szepnąłem, bo ściśnięty z nerwów żołądek nie pozwalał mi na wyartykułowanie dźwięków. –Kocham twój głos i jak drapiesz się za uchem, kiedy jesteś skrępowany. Kocham twoje dłonie i ekspresywną gestykulację. Kocham twoje wiecznie poczochrane włosy, kocham to, jak mówisz bokiem ust i zakładasz nogę na nogę, kiedy siedzisz. Kocham całego ciebie. Jesteś…piękny.

Piękny to było idealne określenie Gerarda. Odnosiło się bowiem nie tylko do jego powierzchowności, ale również do jego wnętrza, które zdawało się wręcz promieniować na zewnątrz. Czułem się okropnie zażenowany swoim śmiałym wyznaniem, jednakże nie żałowałem go. Zaśmiałem się cicho do siebie. To była jedna z najodważniejszych rzeczy, jaką zrobiłem i szczerze, podobało mi się uczucie, jakie po sobie pozostawiła. Uczucie wygranej. Gerard westchnął cicho, przesuwając swoje dłonie po moich plecach.


-Frankie… myślałem, że zaufanie to najcenniejsza rzecz, jaką możesz mnie obdarzyć. A ty dałeś mi coś więcej, dałeś mi swoje serce, swoją miłość, Frank. To…najważniejsza rzecz, jaką człowiek może podarować drugiemu człowiekowi. Wiem, że się boisz, ale wiedz, że ja zawsze będę przy tobie. Jesteś jedną z najsilniejszych i najodważniejszych osób, jakie poznałem. Większość ludzi, która przeszła przez podobne rzeczy, nie zdobyłaby się na ponowne otworzenie się, na zaufanie komukolwiek. To tylko i wyłącznie twoja zasługa, Frank. Udało ci się. Jestem…jestem z ciebie dumny. –Gerard przerwał na chwilę, całując mnie w czoło. – I bardzo, bardzo cię kocham.

*****

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że jest mi strasznie głupio z powodu tego, że tak długo mnie nie było. Chyba zupełnie straciłam już talent pisarski. Naprawdę nie wiem, jakim cudem w ogóle zabrałam się za kontynuowanie tego opowiadania. W ostatnim czasie nałożyło się na siebie dużo nieciekawych spraw związanych z moim życiem osobistym, jednak nie próbuję się usprawiedliwiać, bo to bez sensu. Nadal piszę to głównie dla siebie, choć fakt, że moje opowiadanie ma czytelników, jest dla mnie ogromnym pochlebstwem. W szczególności chciałabym podziękować Ali za jej motywujące słowa, bez niej najprawdopodobniej przeciągałabym pisanie tego rozdziału w nieskończoność :). Zdaję sobie sprawę z kiczowatości tego czegoś powyżej, choć w sumie cała ta historia ma w sobie dużo z tandetnego filmu o miłości XD. Tak czy siak, zbliżamy się do końca. Od razu dam wam znać, iż mam kilka niespodzianek zaplanowanych po zakończeniu tego short-story, aby nie zostawić was znowu z niczym. Mam nadzieję, że ten miesiąc wakacji spożytkuję W MIARĘ produktywnie, choć jak znam siebie, prawdopodobnie będziecie musieli uzbroić się w cierpliwość.
P.S. Wciąż czytam waszą twórczość i cieszę się, że do grona pisarzy przyłączyło się kilka nowych osób :>. Jestem wstrętnym ninja i nie piszę komentarzy, za co biję się w pierś i pewnie pójdę do piekła D:. Miejcie łaskę nad grzesznicą XD.
Kocham każdego z was <3. Dziękuję, że jesteście.
xoxo Kot

środa, 12 lutego 2014

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" cz.4

Rozdział chciałabym zadedykować Darsie, Emce, Katy i Marcie. Dziękuję, że jesteście.
Dziękuję także wszystkim czytelnikom, dzięki którym wciąż wracam do pisania. Wasza obecność tutaj jest dla mnie ogromnym skarbem.

***

Wyszedłem z gabinetu kompletnie skołowany, ale i spokojny. Powrót do dnia mojego nieudanego samobójstwa nie był niczym przyjemnym, bo znów przez chwilę czułem co, co wtedy. Z drugiej jednak strony myślę, że dobrze się stało, że o tym komuś opowiedziałem. Czułem się jakby lżejszy. Po powrocie do pokoju zjadłem posiłek i resztę dnia spędziłem rysując i pisząc. Żałowałem, że nie mam tu swojej gitary. Uwielbiałem grać; zawsze, gdy czułem się źle i nie potrafiłem wyciszyć rozsadzających mnie emocji, sięgałem po instrument i zamieniałem poszarpane myśli na dźwięki, które układały się w melodię mojego serca. Granie przychodziło mi tak naturalnie jak oddychanie czy spanie, prawdopodobnie dlatego, że od dziecka byłem wrażliwy na muzykę. Tylko ona potrafiła poruszyć moją duszę i sprawić, bym chciał zmienić coś w swoim życiu. Nigdy nie grałem dla kogoś, zawsze było to osobiste i niemalże duchowe doznanie, jakbym współtworzył coś pięknego, komponował muzykę wszechświata. Brakowało mi tego pozytywnego wpływu w szpitalu. Brakowało mi tej wolności, którą niosła ze sobą sztuka. Tylko w niej bowiem potrafiłem odnaleźć sens, cel i ład; tylko ona nie narzucała mi żadnych ograniczeń, pozwalając wyrażać siebie na wiele sposobów. Dzięki obcowaniu ze sztuką i tworzeniu jej czułem, że do czegoś się nadaję, dokądś przynależę. Grałem i tworzyłem tylko dla siebie i nie musiałem niczego udowadniać, nikomu imponować, nikogo okłamywać. Nie było mi łatwo być tak po prostu odciętym od tej części mojego życia. Mimo wszystko jednak czułem, że mój stan z dnia na dzień się polepsza.

***

-Frank…

Nic nie wiedziałem, zewsząd otaczał mnie mrok. Próbowałem pójść w jakimś kierunku, ale było po prostu zbyt ciemno. Nie potrafiłem nawet rozróżnić kierunków ani ustalić swojego położenia, zupełnie jakby ktoś zamknął mnie w kabinie bez grawitacji, zupełnie samego. Błądziłem po omacku rękoma w gęstej, przytłaczającej ciemności, która zdawała się mnie oblepiać i pochłaniać. Bałem się zrobić choćby najmniejszy krok, bałem się odwrócić głowę, bałem się nawet oddychać. Ogarnął mnie przemożny strach i niepewność, która dosłownie paraliżowała. Chciałem biec, ale nie potrafiłem oderwać stóp od podłoża. Chciałem krzyczeć, ale z moich ust nie wydostawał się żaden dźwięk. Chciałem płakać, ale bałem się zamknąć oczy w obawie, że gdy to zrobię, dopadną mnie moje własne demony i rozszarpią na kawałki.

-Frank…

Głos dobiegał jakby zza ściany, jakby ktoś przykrył kocem stare radio. Mimo to wyraźnie słyszałem swoje imię. Ogarnięty rezygnacją i obojętnością na swój los, postanowiłem ruszyć w stronę, skąd dobiegał głos wołającego. Wydawał mi się dziwnie znajomy. W miarę stawiania przeze mnie kroków w jego kierunku, głos wzbierał na sile i stawał się coraz bardziej hipnotyzujący, przyciągający. Nie wiedziałem, co dokładnie robiłem. Ten głos wabił mój zmęczony organizm, nęcił moje zmysły, a ja nie potrafiłem się mu oprzeć. Nagle, tuż przede mną, u źródła głosu, ciemność rozjaśniła się i ujrzałem parę niesamowicie zielonych, wpatrzonych we mnie oczu. Te oczy zdawały się jakby świdrować moją duszę, prześwietlać jej najgłębsze zakamarki, ale w ich głębinie nie było ani kropli pogardy, ani krztyny oceniania czy zniesmaczenia. Patrząc w te oczy, widziałem w nich tylko zrozumienie i akceptację, akceptację całego mnie, takim, jakim byłem. Ogarnął mnie błogi spokój, a strach całkowicie ulotnił się z mojego umysłu, będąc zastąpionym przez uczucia, których nie potrafiłem opisać. Wiedziałem jedynie, że były przyjemne i zupełnie nowe. Nagle przestało się liczyć, że jestem w ciemności, że błądzę, że nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Liczyła się tylko para tych malachitowych, rozumiejących oczu. Chciałem patrzeć w nie do końca świata.

-Frank…Frank! Wstałeś już?

***

Zanim zorientowałem się, gdzie właściwie jestem, mój piękny sen rozpłynął się w niebycie niczym dym. Zamrugałem kilkakrotnie, widząc tuż obok siebie parę zielonych, uśmiechniętych oczu. Czy ja ich już gdzieś nie widziałem? Nie potrafiłem sobie tego przypomnieć.

-Dzień dobry, Frank. Przepraszam, że cię budzę tak wcześnie, ale musisz udać się na badania. – Twarz Gerarda była promienna i radosna, jakby rozmawiał z małym dzieckiem. Jego wzrok sprawiał, że było mi niekomfortowo, zupełnie jakby czarnowłosy znał moje myśli. Bez patrzenia mu w oczy wymruczałem:

-Uh…dzień dobry, Gerard. Ja…już idę. Pójdę tylko do łazienki się odświeżyć.

Gerard zmarszczył brwi i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale po chwili zrezygnował ze swojego zamiaru i pożegnał się. Było wcześnie, zbyt wcześnie, ale wcale nie gniewałem się, że musiałem tak szybko wstać. W zasadzie, z taką pobudką mógłbym budzić się nawet w nocy. Zanim przyszły do mnie pielęgniarki, umyłem ciało i włosy w łazience. Tym razem nie było tak źle jak ostatnio, co prawda nadal gardziłem swoim ciałem, ale starałem się o tym nie myśleć, gdy brałem prysznic. Zauważyłem, że moje blizny powoli się goją i nie są tak wyraźne, jak kiedyś, co z jednej strony mnie cieszyło, a z drugiej martwiło. Nigdy nie wstydziłem się swoich blizn, nigdy też specjalnie nie żałowałem czynów, przez które pojawiały się na moim ciele. Nie oznacza to, że specjalnie się nimi chwaliłem, jednak nie starałem się ich także ukrywać. Traktowałem je jako ślady wszystkich ważnych wydarzeń w moim życiu, ślady bitew ze samym sobą, które wygrywałem. Ktoś mógłby pomyśleć, że tnąc się byłem po prostu przegranym, jednak mając jako alternatywę samobójstwo, ta forma szkodzenia sobie była jedynym słusznym wyborem. Blizny stanowiły dla mnie formę przechowywania wspomnień taką, jaką dla innych stanowi na przykład zbieranie zdjęć. Poza tym te małe zaróżowienia na mojej skórze przypominały mi, że mimo wszystko byłem silny, że wciąż żyłem. Oczywiście do czasu, kiedy w końcu się poddałem.

Wróciłem do sali zaraz przed śniadaniem i wizytą lekarzy, podczas której zmieniono mi opatrunek i zawiadomiono, że niedługo będę mógł opuścić placówkę, oczywiście o ile mój stan się nie pogorszy. Zaczęto mi także podawać jakieś tabletki, których nazwy nie znałem. Przypuszczam, że już wcześniej dostawałem tę substancję dożylnie, był to prawdopodobnie jakiś antydepresant lub lek uspokajający. Pielęgniarki w zabiegowym odmówiły mi jednak ujawnienia szczegółów, powołując się na jakieś państwowe prawo. Cóż, nie znałem wszystkich przepisów, więc nie mogłem się do niczego przyczepić. Zresztą, i tak było mi to obojętne. Po przeglądzie poszedłem do gabinetu ordynatora aby spytać, czy Katy będzie mogła mnie odwiedzić i dowiedziałem się, że przyjedzie wieczorem, po rozmowie z Gerardem. Ucieszyłem się niesamowicie, bo zdążyłem się już za nią stęsknić. 

Całe przedpołudnie myślałem o swoim życiu i wszystkim, przed czym próbowałem uciec. O wszystkich tych uczuciach, których nie mogłem znieść i słowach, które codziennie raniły mnie tak bardzo, że zwyczajnie nie miałem siły dłużej żyć. To wszystko teraz wydawało mi się tak odległe, wspomnienia zdążyły już wyblaknąć i pokryć się kurzem. Przez wiele lat starałem się wyprzeć tych wydarzeń, pozbyć się pamięci. Wciąż jednak czułem w swoim sercu niewysłowioną pustkę, jakby ktoś odebrał mi coś bardzo cennego. To wszystko, co się stało, miało ogromny wpływ na moją psychikę, ukształtowało moje myślenie i zachowanie. Nawet jeśli jakimś cudem zdołałbym zapomnieć i wybaczyć wszystkim, którzy mnie skrzywdzili, nie potrafiłbym zmienić tego, jaki jestem. Jedynym sposobem na względnie normalne życie jest w moim przypadku chyba tylko pogodzenie się ze swoją przeszłością i zaakceptowanie piętna, jakie na mnie odcisnęła. Nie umiem jednak tego dokonać, nie samemu. Nie potrafię wybaczyć samemu sobie.

Gdy ostatnia myśl dotarła do mojego mózgu, słońce rozlało swą złotą poświatę na białe ściany pomieszczenia. Nie mogłem uwierzyć, że znów odpłynąłem myślami na tak długi czas. Spodziewałem się, że za niedługo będę miał rozmowę z Gerardem, a potem odwiedzi mnie przyjaciółka. Podszedłem do okna, patrząc na roślinność i grzejąc twarz w słońcu. W szybie ujrzałem odbicie swojej twarzy, która nie wyglądała już tak blado jak poprzednim razem, choć może była to zasługa popołudniowego oświetlenia. Zastanawiałem się, jak zareaguje Katy, widząc mnie w takim stanie. Czy będzie jej mnie żal, czy może zachowa zimną krew i nie okaże żadnych emocji? Po raz kolejny zanurzyłem się we własnych rozmyślaniach, przechadzając się po oddziale i zanim się spostrzegłem, siedziałem na plastikowym krzesełku przed gabinetem Gerarda. Drzwi pomieszczenia były lekko uchylone, a po ziemi raz po raz przesuwał się czarny cień należący do lekarza. Miałem jakieś dziwne przeczucie, że nie powinno mnie tu być.

-…Wiem, Mikey, wiem, że to mój pacjent. Ja po prostu…sam nie wiem. To wszystko jest takie skomplikowane. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.

Moje przeczucie właśnie zostało dosadnie potwierdzone. Gerard rozmawiał z kimś przez telefon, prawdopodobnie ze swoim bratem, o ile dobrze pamiętam. Niech to szlag. Nie powinienem tego słyszeć, jednak jakiś wewnętrzny głosik kusił mnie, bym został i wysłuchał dalszej części rozmowy. Sparaliżowany ze strachu nie ruszyłem się z miejsca, a Gerard po chwili ciszy podniósł głos.

-Niby jak mam mu to powiedzieć? Zwariowałeś? Skąd miałbym wiedzieć, czy on też coś do mnie… Jeśli stracę jego zaufanie, nigdy nie uda mi się mu pomóc.

Wkoło znów nie było słychać niczego oprócz nerwowych kroków Gerarda, przechadzającego się tam i z powrotem. Brakowało jeszcze jakiegoś dźwięku, pomyślałem, a po sekundzie przypomniałem sobie, żeby oddychać. Czy Gerard mówił…o mnie? Nie, to niemożliwe. Przecież nie jestem jego jedynym pacjentem, na pewno chodzi o kogoś innego.

-Ech…chyba masz rację. Po prostu mu powiem. Ale nie dziś, jest za wcześnie. Muszę upewnić się, że go tym nie zranię. Tak czy siak, dzięki Mikes. Pozdrów Alicię!

Usłyszałem, że Gerard zbliża się do drzwi, więc czym prędzej starałem się opanować oddech i udać, że niczego nie słyszałem. Cholera, naprawdę nie powinienem był tego słyszeć. Nie mogę dać po sobie poznać, że coś jest nie tak.

-Frank? Cześć…długo tu czekasz? – Głos czarnowłosego wciąż był przepełniony emocjami, ale potrafiłem wyczuć w nim także zdziwienie pomieszane z delikatnym skrępowaniem. Na moje policzki wstąpił demaskujący rumieniec. Cholera.

-Nie, ja…e…dopiero przyszedłem. Nie wiem, czy to dobra pora na rozmowę? – Nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy. Frank! Co, do cholery, się z tobą dzieje? Skarciłem się w myślach za swoje idiotyczne zachowanie.

-Jak najlepsza. – odpowiedział pogodnie Gerard, wracając do swojego normalnego głosu i uśmiechając się lekko. Patrząc na niego, nie potrafiłbym poznać, że właśnie przed chwilą targały nim wewnętrzne rozterki. Jak on to robił? Ze mnie każdy mógł czytać jak z otwartej księgi, a może to tylko Gerard wywoływał u mnie takie reakcje. Po chwili drzwi jego gabinetu otworzyły się szeroko, ukazując przytulne, jasne wnętrze. Niepewnie usiadłem na fotelu naprzeciw biurka, za którym spoczął także Gerard, przeglądając jakieś kartki i chowając teczkę z moim nazwiskiem do szuflady. Zdziwiłem się, kiedy dotarło do mnie, że przez cały mój pobyt doktor nie zapisał ani jednego zdania w mojej karcie. Publiczni psychologowie nigdy nie robili nic innego, skrobiąc beznamiętnie swoje bzdurne diagnozy tuż przed moim nosem. Nigdy tego nie lubiłem, ponieważ uważałem, że mojej historii nie da się tak po prostu zamknąć w kilku kartkach i wrzucić do szuflady z oznaczeniem odpowiedniej choroby psychicznej. Gerard najwidoczniej musiał się tego domyślać, bo zupełnie ignorował robienie notatek w mojej obecności, choć prawdopodobnie przeglądał historię mojego leczenia, sądząc po tym, iż wciąż spoczywała ona w jego biurku.

-Jak się dziś czujesz, Frank? – zagadnął doktor, splatając ręce na blacie biurka.

-Dobrze, dziękuję. – odpowiedziałem zdawkowo, gdyż byłem zbyt zajęty podziwianiem, jak promienie słońca prześwitywały przez czarne włosy Gerarda. Jego twarz była spokojna, znajoma i dobra, a oczy skupione na moich. Złota poświata obrysowywała kontur wkoło jego idealnie wyrzeźbionych kości policzkowych i ramion. Był…po prostu piękny.

-Frank…ufasz mi, prawda? –ton głosu Gerarda nagle spoważniał.

-Chyba…tak. Tak. – starałem się zabrzmieć przekonująco i chyba mi się udało. W gruncie rzeczy, taka była prawda, nawet jeśli mój mózg nie chciał jej do siebie dopuścić. Ufałem Gerardowi, ufałem mu od początku. Była to dla mnie tak szokująca zmiana, że początkowo nie chciałem jej zaakceptować. Głęboko w środku mnie, moja psychika nadal ustawiona była na tryb ochronny, tryb kłamstw i braku zaufania względem kogokolwiek. Przecież każdy mógł mnie znowu zranić. Znowu mogłem cierpieć i zostać odrzucony. Pobyt w szpitalu jednak był sam w sobie męczący, a utrzymywanie bariery między mną a światem stawało się zwyczajnie trudne. Trudne i niepotrzebne. Gerard miał bowiem w sobie coś, co pozwalało mi wyciszyć znerwicowane myśli i zwyczajnie dopuścić go do siebie. Dopuścić go do tych głębokich, czarnych labiryntów uczuć, myśli, wspomnień i marzeń.

-W takim razie może zechciałbyś opowiedzieć mi, jak wyglądają twoje relacje z rodzicami i resztą rodziny?

-Um…-zawahałem się, lecz nie dlatego, że nie chciałem odpowiedzieć. Zwyczajnie nie wiedziałem, jak i od czego zacząć. –To znaczy…od początku? Mam się cofnąć do dzieciństwa?

-Jeśli tego chcesz, to tak. Frank, tu chodzi tylko i wyłącznie o ciebie. Opowiedz mi to, co chcesz, możesz i uważasz za ważne. Nie chcę cię o nic wypytywać ani przypierać do muru. – powiedział Gerard spokojnie i po chwili wstał, odsunął biurko i przystawił swoje krzesło naprzeciwko mojego tak, by być blisko mnie. Ja natomiast podkurczyłem nogi i skrzyżowałem dłonie na kolanach, opierając na nich brodę. Wziąłem wdech i przymknąłem oczy.

-Dzieciństwo…było chyba najlepszym okresem mojego życia. Nie było oczywiście idealne, ale wspominam je najlepiej, jako czas beztroski i wolności. Kiedy byłem mały, moi rodzice często się kłócili. Dzisiaj wiem, że były to po prostu zwykłe, małżeńskie kłótnie, ale wtedy wydawało mi się, że to koniec świata. Pamiętam, że zamykałem się w pokoju i płakałem, słysząc za ścianą ich krzyki i groźby rozwodu. Nie rozumiałem zbyt wiele, ale wiedziałem, że coś było nie tak. W takich momentach zwracałem się ku modlitwie -  dzieciństwie i wczesnym okresie dorastania byłem głęboko wierzący. Codziennie przed snem zwracałem się do Boga z prośbą, by moi rodzice nigdy więcej się nie kłócili. To było moje jedyne życzenie. Po prostu chciałem, żeby na siebie nie krzyczeli. Odmawiałem pacierze, chodziłem do kościoła, modliłem się i czekałem, aż Bóg ich pogodzi. Tak się jednak nie stało. Czułem się…rozczarowany, oszukany. Przecież uczono mnie, że Bóg zawsze słucha próśb, a ja prosiłem tylko o normalną, kochającą się rodzinę. Wtedy chyba po raz pierwszy poczułem się opuszczony przez Boga. Oczywiście starałem się zwalczyć ten kryzys wiary, z większym czy mniejszym skutkiem, ale w końcu przestało mnie to obchodzić. Po paru latach i paru…wydarzeniach z moim życiu kompletnie przestałem czuć obecność jakiegokolwiek wyższego bytu. Dzisiaj wiem, że to tak nie działa. Wiem, że Bóg, według chrześcijan, nie jest złotą rybką i nie spełnia życzeń ot tak, ale wtedy byłem dzieckiem. Dzieckiem, któremu wmawiano, że jeśli bardzo czegoś pragnie, to Bóg mu to da. Mój ojciec…mój ojciec bił mnie w dzieciństwie. Nie, nie notorycznie, tylko jeśli coś przeskrobałem. Mimo wszystko nadal pamiętam ten ból i upokorzenie, ten płacz i błaganie, by tego nie robił. Najgorsze było to, że nikomu nie mogłem o tym powiedzieć. Matka zawsze powtarzała, że mam nie rozmawiać o sprawach rodzinnych, że mam nie wygłaszać swoich opinii i siedzieć cicho. Więc siedziałem cicho, a ból i żal rosły we mnie, choć tego nie zauważałem. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze dziwne zachowanie dziadka. Gdy jechaliśmy do dziadków w odwiedziny, pamiętam, że mówił mi odpychające rzeczy i dotykał tam, gdzie nie chciałem. Nie miałem jednak pojęcia, co tak właściwie się działo, przecież to był mój dziadek. Ufałem rodzicom i myślałem, że skoro to moja rodzina, to nie mam się czego obawiać. Dopiero po paru latach dowiedziałem się, że dziadek jest uzależniony od alkoholu i czasami wracał pijany do domu. Teraz, gdy myślę o tym, co mi robił i jak mnie nazywał, robi mi się niedobrze. Czuję się taki…brudny, upokorzony, jakby paliła mnie skóra…Do teraz drżę, kiedy ktoś obcy mnie dotknie, boję się kontaktu…

Przerwałem na chwilę, desperacko powstrzymując łzy w oczach. Nie chciałem się rozpłakać, chciałem mówić dalej. Nagle ogarnęła mnie determinacja i zapragnąłem opowiedzieć Gerardowi wszystko, nie tylko o mojej rodzinie, ale i o sobie, o swojej historii. Spojrzałem na jego twarz, zasłuchaną i skupioną na moich słowach, jego policzki zaróżowione delikatnie z emocji i oczy wpatrzone w moje. Bez cienia zawahania chwyciłem go za rękę, a on odwzajemnił uścisk, dodając mi otuchy. Czując ciepło jego palców, zaciskających się na moich, poczułem się pewny i silny. Znów zamknąłem powieki i powróciłem do swojej opowieści.

-Odkąd pamiętam, byłem zawsze…inny. Nie pasowałem do swoich rówieśników i często zostawałem sam, wyrzucony z grupy. Najczęściej inne dzieciaki potrzebowały mnie tylko wtedy, gdy miałem coś zrobić. Pisałem w pamiętniku, że nikt mnie nie rozumie, że…chcę się zabić. Chyba byłem po prostu bardzo emocjonalny. Mimo wszystko, mimo tych incydentów, dzieciństwo było dla mnie dobrym czasem. Czułem jakąś więź z rodzicami i rodziną. Gdy zacząłem dorastać, wszystko się zmieniło. Kiedy w wieku 13 lat po raz pierwszy ktoś złamał mi serce, zacząłem popadać w depresję, zmieniać się, buntować. Być może szybko by mi przeszło, gdyby nie gimnazjum, które odcisnęło na mnie ogromne piętno. W szkole byłem…czymś na kształt kozła ofiarnego. Ni stąd ni zowąd, ludzie zaczęli mnie przezywać, dokuczać i obrażać. Nagle cała szkoła zaczęła mnie nienawidzić, mimo iż nikomu nic nie zrobiłem i prawie nikogo nie znałem. Nie tylko uczniowie się ze mnie śmiali, również nauczyciele plotkowali o mnie w innych klasach i mieszali z błotem. Dodatkowo ilość nauki i przymus „utrzymywania poziomu klasy” był nie do zniesienia. Zacząłem mieć problemy ze snem, nie jadłem, zacząłem…się ciąć. Matka zawsze powtarzała mi, że stać mnie na więcej, a ja jej wierzyłem i za wszelką cenę starałem się sprostać jej wymaganiom. Uczyłem się do rana, przestałem mieć czas na zainteresowania, tylko po to, by ją zadowolić, by była ze mnie dumna. W międzyczasie zakochałem się bez wzajemności i to wszystko po prostu się na siebie nałożyło. Doszło do tego, że nie miałem siły wstać rano z łóżka po przepłakanej nocy, więc udawałem chorego. Nie widziałem sensu uczęszczania do szkoły, skoro i tak wszyscy mnie w niej nienawidzili, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wtedy też wpadłem w, jak to się potocznie mówi, złe towarzystwo. Zacząłem pić, palić, brać narkotyki. Cokolwiek, co choć przez chwilę uśmierzało mój ból. Moi rodzice zaś…kompletnie niczego nie zauważali. Kiedy próbowałem z nimi o czymś porozmawiać, nie chcieli mnie słuchać. Liczyło się tylko to, że wciąż miałem dobre stopnie. Dopiero, gdy zacząłem wagarować i wracać pijany do domu, moja matka zaczęła robić mi awantury i dawać kary, co jeszcze bardziej nastawiało mnie przeciwko niej. Miałem wtedy jedną, jedyną przyjaciółkę, bo mój dawny przyjaciel z dzieciństwa znalazł sobie nowych znajomych. Myślałem, że przyjaźń z tą dziewczyną to najlepsza rzecz, jaka mnie kiedykolwiek spotkała, do czasu kiedy stwierdziła, że to wszystko było tylko kłamstwem i dziecinadą. Jej odejście, tak nagłe i nieuzasadnione, wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebowałem, wywołało we mnie ogromną furię i smutek. Pamiętam dokładnie dzień, kiedy pierwszy raz postanowiłem się zabić. Czekałem tylko, aż zapadnie noc, by móc uciec z mieszkania i rzucić z okna na jedenastym piętrze. Wtedy, zupełnie niespodziewanie, zadzwonił do mnie mój przyjaciel z podstawówki. Spotkaliśmy się, pogodziliśmy i obiecałem mu, że go nie zostawię. I nigdy tego nie zrobiłem. To on zostawił mnie, po tylu latach przestał się do mnie odzywać, tak po prostu. Nadal nie mamy ze sobą kontaktu…Pewnego dnia, moja matka zauważyła blizny na rękach. W domu rozpętało się piekło. Rodzice obwiniali mnie o to, że się tnę. Mówili, że robię to im na przekór, że chcę ich zdenerwować. Matka wstydziła się za mnie i na każdym kroku wypominała mi, co ludzie sobie o mnie pomyślą. Dla niej zawsze liczyło się tylko zdanie innych – sąsiadów, znajomych, rodziny. Zawsze chciała wyglądać idealnie i mieć idealną rodzinę, a ja burzyłem jej idylliczną wizję. Moich rodziców nie obchodziła przyczyna tego, co sobie robiłem. Liczyło się tylko to, że źle to wygląda i przynosi im wstyd. Widzieli tylko to, co na powierzchni. Bardzo chciałem się przed nimi otworzyć, powiedzieć im, co czuję. Ale gdy spotkałem się z taką reakcją, zwyczajnie przestałem im ufać. Kiedyś opowiedziałem mojej matce coś w sekrecie, po czym ona wygadała to wszystko swojej siostrze, która zaczęła na mnie krzyczeć i prawić mi kazania. To, i parę innych, podobnych sytuacji sprawiło, że przestałem mówić im cokolwiek. Przez całe lata kłamałem  i oszukiwałem, udawałem szczęśliwego, byle tylko nie dawać po sobie poznać, że potrzebuję pomocy. Matka wysłała mnie do psychologa, chcąc mnie naprawić, jednak sama nie widziała w swoim zachowaniu nic złego. Dziś wiem, że to było dla nich coś zupełnie nowego i nie umieli sobie z tym poradzić. Na pewno nie przewidzieli, że ich syn może mieć chorobę psychiczną. Wiem to i staram się nie obwiniać ich o to, co się ze mną stało. Mimo to nie potrafię im wybaczyć. Nie potrafię ich pokochać, Gerard. Po prostu nie umiem. Jest mi z tego powodu cholernie źle, przecież powinno się kochać rodziców. Ja tego nie robię. Oni nadal nie przyznali się do błędu, nie przeprosili. Zwyczajnie udali, że te parę lat nie istniało. Zostawiłem ich dom, poszedłem na studia i udałem, że wszystko jest dobrze, więc po co mieliby wracać do przeszłości? A ja wciąż mam w głowie ich słowa, że to wszystko moja wina. Jak mogli mi coś takiego powiedzieć? Jakim prawem mnie tym wszystkim obarczyli? Byłem sam, zupełnie sam przeciwko całemu światu i nie miałem nikogo, kto by mnie wsparł, a oni twierdzili, że sprowadziłem to na siebie! A teraz jestem w szpitalu, próbowałem się zabić, i gdzie oni są? To byli MOI RODZICE, Gerard! MOI RODZICE!

Zanim się spostrzegłem, krzyczałem na cały głos, a ciepłe łzy spływały do moich ust. Nie potrafiłem o tym zapomnieć, nie potrafiłem z tym wszystkim żyć. Trząsłem się na krześle i płakałem, podczas gdy Gerard położył dłoń na moich plecach i gładził je powolnym ruchem. Wiedział, że musiałem to z siebie wyrzucić, pozwolić emocjom wybuchnąć i zgasnąć, dlatego nic nie mówił i cierpliwie czekał. W końcu, gdy mój oddech uspokoił się, zdobyłem się na odwagę i spojrzałem mu w oczy. Dostrzegłem w nich tak wiele troski, tak wiele akceptacji i zrozumienia, zupełnie jakby on także przeszedł przez podobne wydarzenia. Nagle, ni stąd ni zowąd, przypomniał mi się mój sen i wiedziałem już dokładnie, że to właśnie oczy Gerarda widziałem, kiedy zemdlałem w łazience, na pograniczu życia i śmierci. Nie potrafiłem oderwać od nich wzroku, po prostu wpatrywałem się w Gerarda jak dziecko, które pierwszy raz zobaczyło morze.

-Frank… - Gerard nagle znalazł się jeszcze bliżej mnie, kładąc delikatnie dłoń moim rozgrzanym policzku i opierając swoje czoło na moim. Wciągnąłem szybko powietrze, a zaraz potem jego usta znalazły się na moich, obejmując je w pełnym emocji pocałunku. Bez chwili zastanowienia naparłem na nie swoimi wargami, jednocześnie wplatając swoje ręce w miękkie włosy lekarza. Moje serce łomotało, oddech był krótki i urywany. Tak bardzo tego pragnąłem, tak bardzo pragnąłem go pocałować, a teraz moje marzenie się spełniało i nie mogłem w to uwierzyć. To było jedno z najwspanialszych uczuć, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Jego ciepłe,wilgotne wargi na moich, opuszki palców, które wydawały się lodowate na mojej rozpalonej skórze i delikatne, stłumione jęki, kiedy nasze języki się splatały. Było mi tak dobrze…nie, było mi cudownie. Nie chciałem, by ta chwila kiedykolwiek dobiegła końca, jednak musiało to nastąpić. Gerard nagle otworzył oczy, odsuwając się lekko i wyplątując moje ręce z jego włosów. Mruknąłem przeciągle na znak dezaprobaty, ponieważ nie byłem pewien, czy potrafiłem artykułować słowa. Krew pulsowała mi w uszach tak głośno, iż ledwo usłyszałem głos Gerarda, nagle pełen bólu i skruchy.

-Frank…cholera, przepraszam. Nie powinniśmy…nie powinienem… - Czarnowłosy pokrył się rumieńcem, ale nie patrzył na mnie, uporczywie lustrując wzrokiem swoje buty i zaciskając dłonie na swoich kolanach. Spojrzałem na niego, marszcząc brwi i nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi. Przecież tego chciałem. Dlaczego teraz mnie przeprasza? To nie miało jakiegokolwiek sensu. Chciałem go o coś zapytać, usłyszeć dlaczego, według niego, nie powinniśmy się całować, ale zwyczajnie zabrakło mi języka w ustach. Przez moją głowę przewijały się dziesiątki pytań i wyrzutów sumienia, kiedy siedzieliśmy jeszcze chwilę z bezruchu. A co, jeśli Gerard nawet nie był gejem? Co, jeśli miał rodzinę, żonę? Może zwyczajnie poniosły go emocje, może zrobiło mu się mnie żal? Boże, czy zrobiłem coś nie tak?

-Chyba…lepiej będzie, jak sobie pójdziesz. Chcę być trochę sam. – głos Gerarda był pełen winy i na granicy płaczu, tak jakby zrobił coś złego, czego teraz żałował. No tak, na pewno ma rodzinę. Frank, co ty sobie do jasnej cholery myślałeś!? Że możesz tak po prostu całować własnego lekarza? Jesteś idiotą, skończonym idiotą Frank. Dobrze wiesz, że nie zasłużyłeś na kogoś takiego. Dobrze wiesz, że nikt cię nigdy nie pokocha. Jak mógłby? Przecież jesteś nikim.

Zrobiło mi się niedobrze, więc ostatkami sił podniosłem się z krzesła, rzucając Gerardowi szorstkie pożegnanie, a potem pobiegłem prosto do łazienki, jednak nie zwymiotowałem. Oparłem po prostu czoło o deskę klozetową i płakałem tak długo, aż gardło rozbolało mnie od powstrzymywania dźwięków. W mojej głowie panował istny chaos myśli. Co to w ogóle miało znaczyć!? Przecież to Gerard pocałował go pierwszy. „Wykorzystał cię” – mówił podły głosik w mojej głowie, a ja nie umiałem go powstrzymać. „Tak jak wszyscy przedtem. Naprawdę myślałeś, że komukolwiek na tobie zależy? Jesteś żałosny i naiwny, a ludzie to widzą i wykorzystują dla ich własnej przyjemności. Ciebie nie da się pokochać, słyszysz? Jesteś wrakiem człowieka. Powinieneś był umrzeć wtedy. Powinieneś był –„

-Przestań! Przestań! – krzyknąłem, kładąc się na ziemi i przyciskając pięści do uszu, choć wiedziałem, że to nic nie da. Ten głos był w mojej głowie, był mną.

„Ty żałosny kretynie, zleży ci na nim, prawda? Zakochałeś się w nim. We własnym lekarzu. Jak mogłeś w ogóle łudzić się, że masz z nim szanse. Gerard jest silny i piękny, a ty? Spójrz na siebie! Nikt cię nie chce, Frank. Wszyscy cię opuszczają, nadal tego nie zaakceptowałeś? On też cię opuści, znudzisz mu się jak zużyta zabawka, a ktoś inny zajmie twoje miejsce.”

-NIE! Nie, nie, nie! Zamknij się! Jemu na mnie zależy!

„Tak? Ciekawe, na jak długo?”

On…on się o mnie troszczy. Ufam mu. Nie mógłby…nie mógłby mnie zranić. On…

***

Kiedy się otrząsnąłem, leżałem na szpitalnym łóżku, a za oknem było już zupełnie ciemno. Żółtawe światło stołowej lampki raziło mnie w oczy. Zamrugałem parę razy, ignorując szczypanie w zgięciu łokcia i podniosłem się lekko na rękach. Zauważyłem czyjąś sylwetkę pogrążoną w cieniu w kącie sali. Nie potrafiłem rozpoznać w niej żadnego lekarza i wtem przypomniało mi się, że miała mnie dziś odwiedzić Katy. Z powodu tego…incydentu z Gerardem, zupełnie wyleciało mi to z głowy, a na samo jego wspomnienie zalała mnie fala gorąca. Aby się nie niej nie skupiać, odchrząknąłem cicho, a sylwetka w kącie drgnęła i upuściła z rąk coś, co wyglądało jak książka.

-Frank? Obudziłeś się? – usłyszałem zachrypnięty głos Katy, a potem poczułem jej ramiona, oplatające mnie w uścisku tak mocno, że prawie nie mogłem oddychać.

-Du…dusisz mnie. – wydukałem, a Katy natychmiast się ode mnie odsunęła, tylko po to by przysunąć swoje krzesło obok mojego łóżka i spojrzeć na mnie z nieskrywaną radością. To naprawdę była ona. Widzieć ją tu i słyszeć jej głos po tak długim czasie było dziwnym i niemalże surrealistycznym doświadczeniem. Prawie zapomniałem, że istnieje życie poza szpitalem, że są tam ludzie, którzy oczekują mojego powrotu. 
Uświadomiłem sobie, że byłem w szpitalu już prawie dwa tygodnie i przez cały ten czas nie miałem kontaktu z nikim z zewnątrz. Byłem ciekaw, co słychać u Katy, jak tam jej studia, czy wszystko u niej dobrze. Najpierw jednak chciałem się dowiedzieć, jak to się stało, że obudziłem się w łóżku, kiedy ostatnie, co pamiętam, to leżenie na chłodnych płytkach w łazience. Spojrzałem na Katy pytająco, a ta od razu wiedziała, co miałem na myśli.

-Musieli ci dać zastrzyk ze środkiem uspokajającym, bo zacząłeś krzyczeć i się dusić…Potem przez chwilę spałeś. – Moja przyjaciółka uśmiechnęła się delikatnie, lecz w jej oczach malował się smutek. Pogłaskała mnie czule po głowie, a ja poddałem się jej dotykowi. Tak bardzo mi jej brakowało. W nikłym świetle lampki nocnej mogłem dostrzec głębokie cienie pod jej zmęczonymi oczami i lekko zapadnięte policzki. Wiedziałem, że się o mnie śmiertelnie martwiła i zrobiło mi się przykro. Nigdy nie chciałem jej skrzywdzić.

-Katy…Tęskniłem za tobą. Co u ciebie? – wymruczałem zachrypniętym głosem.

-Ja też za tobą tęskniłam, Franio. U mnie wszystko po staremu. Powiedz mi lepiej, co u ciebie? Jak się trzymasz? Faszerują cię czymś? Kiedy będziesz mógł wyjść? O, no i jak tam twoje sesje z psychologiem? –Katy od razu zalała mnie masą pytań, ale nie miałem jej tego za złe. W końcu, gdybym był nią, również bardzo chciałbym się dowiedzieć, co słychać u mojego przyjaciela w szpitalu.

-U mnie…dobrze. Dają mi chyba jakieś antydepresanty, podobno działają. Tak przynajmniej mówią lekarze. Wychodzę chyba za parę dni, nie wiem dokładnie. Trochę straciłem rachubę czasu. Gerard…to znaczy doktor Way…- ugryzłem się w język, nie chcąc wracać do bolesnego tematu naszego prawie-pocałunku. Dziewczyna natychmiast posłała mi jedno ze swoich spojrzeń z serii „wiem, że jest coś, o czym nie chcesz mi powiedzieć”. Odwróciłem od niej wzrok, czując, jak po plecach spływają mi kropelki zimnego potu. Co miałem jej tak właściwie powiedzieć?

-Frank, no dalej. Wiem, że coś jest. Powiesz mi, czy mam się sama dowiedzieć? – mimo żartobliwej ironii lekko ścisnęła moje ramię, aby dodać mi otuchy

-Ja…nie wiem, od czego zacząć. –wyznałem szczerze.

-Może od początku? – zachęciła Katy. –Nie jestem głupia, Frank. Widzę, co się dzieje. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy przez telefon? Na samo jego wspomnienie byłeś od razu podekscytowany i, przysięgam, buzia ci się nie zamykała. – na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek, a ja w końcu się poddałem. 

Opowiedziałem jej całą historię, odkąd Gerard pojawił się w mojej sali zaraz po moim przebudzeniu. Powiedziałem jej, jak się czułem, patrząc na niego i przebywając w jego pobliżu. Wreszcie przyznałem się przed samym sobą, że Gerard mi się podoba. Następnie wspomniałem o naszych rozmowach i jego trosce o mnie, ale kiedy doszedłem do dzisiejszej rozmowy, nagle zabrakło mi odwagi.

-Dzisiaj…dzisiaj opowiedziałem mu o swoim życiu, o swojej rodzinie, a on mnie…pocałował. Myślałem, że…no wiesz, podobam mu się, czy coś. A on nagle cały zesztywniał i kazał mi wyjść. Potem była ta cała akcja w łazience…Katy, serio, nie wiedziałem, o co chodzi. Myślałem, że może zrobiłem coś źle, sam nie wiem. To było dziwne.

Katy wciągnęła powietrze, ale zaraz potem z jej ust wydobył się cichy chichot, brzmiący jak zdanie: „Miałam rację”.

-Ej! Nie śmiej się, okej? – fuknąłem, ale sam nie mogłem powstrzymać uśmiechu na mojej twarzy. 

Brakowało mi kogoś, z kim mógłbym się pośmiać, dlatego każdy powód był dobry, nawet żarty ze swojej własnej ułomności. Katy spoważniała nagle i zniżyła głos do szeptu, jakby obawiała się, że ktoś może nas usłyszeć.

-Ech, Frank…To oczywiste, że mu się podobasz. Ba, zaryzykowałabym, nawet stwierdzenie, że jest w tobie na zabój zakochany. Zobacz – poświęca ci wiele czasu, pragnie zdobyć twoje zaufanie, a do tego przyniósł ci kwiaty!

Byłem trochę zbity z tropu. Z jednej strony, bardzo chciałem wierzyć w to, o czym mówiła moja przyjaciółka, z drugiej zaś nie chciałem robić sobie nadziei. Jakby nie patrzeć, Gerard odtrącił mnie, kiedy miał wreszcie szansę, by wyznać swoje, przypuszczalne, uczucia.

-On jest po prostu dobrym lekarzem, przywiązuje uwagę do wszystkich swoich pacjentów. – To był akurat bardzo racjonalny argument. Nie raz widziałem, jak rozmawia z innymi ludźmi, przebywającymi na oddziale, pocieszając ich i pozwalając im być szczerym. Było w nim tak wiele oddania dla swojego zawodu, że ledwo potrafiłem to pojąć. Ktoś taki, jak Gerard, z twarzą modela i charakterem anioła mógłby z powodzeniem zostać kimś znanym i zarabiać fortunę, jednak on dobrowolnie poświęcił się pracy w szpitalu, by ratować takie żałosne istoty, jak Frank Iero.

-Tak? A czy innych pacjentów też całuje? Bo jeśli tak, to chyba sama chętnie zapiszę się na jakieś badania…

-Katy! To nie…O czym ty w ogóle gadasz? -pacnąłem ją w czoło, a ta zrobiła to samo, a potem oboje znowu się zaśmialiśmy.

-Frank, naprawdę. Wydaje mi się, że miał jakiś ważny powód, aby przerwać wasze małe randez-vous. Może bał się, że stracisz do niego zaufanie? Że już nie będziesz chciał z nim rozmawiać? Zastanów się, czy mówił coś, co mogłoby sugerować, że mam rację?

Niespodziewana myśl spłynęła nagle do mojej głowy, zapalając się jak żarówka. Gerard rozmawiał o kimś ze swoim bratem, a gdy mnie zobaczył, nagle się speszył. Więc jednak chodziło o mnie. Gdy przypomniały mi się jego słowa, oblałem się rumieńcem mniej-więcej wielkości księżyca i nieznacznie pokiwałem głową. Katy to wystarczyło.

-Ha! – wykrzyknęła triumfalnie, aby zaraz potem znów ściszyć głos do szeptu. –Wiedziałam! Widzisz, Frank? To nie twoja wina. Wszystko się ułoży, zaufaj mi. Może powinieneś z nim porozmawiać? Pogodzić się? Przecież to twoje życie, Frank. Przeżyłeś, a więc masz kolejną szansę. Masz jakiś cel. Proszę, nie zmarnuj tego.

Pomyślałem o tym chwilę, uchylając się od odpowiedzi. Nie wiedziałem nawet, czy powinienem wierzyć w to wszystko. Głęboko we mnie wciąż siedziało przekonanie, że nie zasługuję na Gerarda, że powinienem odpuścić, póki jeszcze mogłem. Z drugiej strony, cholera, ja całe życie odpuszczałem. Cały czas unikałem konfrontacji, bo to było wygodniejsze. Niespodziewany przypływ siły wdarł się do mojego umysłu i dał mi przeświadczenie, iż czas zawalczyć o swoje. O swoje pragnienia, marzenia, życie. Jeśli tego nie zrobię, nigdy nie pójdę naprzód i stracę szansę na coś wspaniałego. Zbyt wiele razy bałem się po coś sięgnąć, a potem żal i poczucie porażki nie dawały mi spać. Zbyt wiele razy się wycofywałem, twierdząc, że nie mam siły. Zbyt wiele razy usuwałem się w cień, pozwalając przypadkowi decydować o swoim losie, kiedy wydarzenia przepływały obok mnie. Nagle poczułem w sobie małą iskrę nadziei i pozwoliłem jej zająć miejsce w moim sercu. Chciałem, by rosła, by przemieniła się w ogień, który rozjaśni ciemność i strawi moje problemy. Tak dawno ją straciłem, że teraz za wszelką cenę się jej trzymałem i pragnąłem zrobić wszystko, by nigdy nie wygasła. Przymknąłem oczy i pozwoliłem jej rozlać się po moim ciele i umyśle, niczym kropla atramentu w szklance wody.


-Masz rację. – wyszeptałem cichutko. Masz rację, Katy.

***

Hej wszystkim! Witam was serdecznie w nowym roku :). Co tam u was słychać? Rety...tak dawno mnie tu nie było. To chyba zaczyna się robić dla mnie znamienne. Mam nadzieję, że długość tego rozdziału chociaż w pewnym stopniu wynagrodzi wam moją długą absencję. Co mogę powiedzieć o tym czymś powyżej? Pisanie tego było...bardzo trudne, przyznam szczerze. Proces twórczy, wbrew pozorom, jest krwawy i bolesny, choć jednocześnie oczyszczający. W tym rozdziale musiałam bardzo dokładnie przyjrzeć się swojej psychice i powrócić myślami do wspomnień, co w moim wypadku oznacza sporo wysiłku emocjonalnego. Jak pewnie się domyślacie, historia życia Franka nie jest zmyślona, ale dzięki temu, że ją opowiedziałam, czuję się jakoś lepiej :). 
Niestety, od pewnego czasu obserwuję u siebie pewne "rozłączenie" z moimi bohaterami. Początkowo chciałam, by to short story było moim własnym rozliczeniem ze sobą, pewnego rodzaju spowiedzią, jednak moje życie zaczęło się zmieniać i zauważyłam, że to opowiadanie traci autentyczność, że nie przedstawiam wam prawdziwej historii. Frank miał być, w założeniu, podobny do mnie, jednak jego problemy już nie do końca pokrywają się z moimi. Nie wiem, na ile potraficie to zrozumieć, ale zwyczajnie czuję się, jakbym was okłamywała. Niemniej jednak mam nadzieję, że podobał wam się ten rozdział. Planuję jeszcze jeden lub dwa do końca :>.
P.S. Niestety, nie betowałam tego rozdziału, dlatego z góry przepraszam za wszelkie błędy!
P.S.2. Serdecznie zapraszam was na bloga Emki, który prowadzi razem ze swoją przyjaciółką: TU :).