czwartek, 27 grudnia 2012

Krótkie info

A więc tak: jak część z was mogła się już zorientować wylądowałam w szpitalu na same święta :/. Nie chcę wam tutaj smucić i opisywać wszystkiego, w każdym razie mam silne uczulenie. Ale spokojnie, nie umieram :). Chciałam was coś nawet naskrobać w tym szpitalu, ale ręka z wenflonem mnie boli i niezbyt wygodnie się pisze. Obiecuję, że jak się lepiej poczuję to wrócę na bloga z czymś fajnym :D (mam nawet pomysł, ale cicho sza!)

Dzięki wszystkim za życzenia na święta i nawzajem oczywiście :*.

I jeszcze raz przepraszam za takie luki w pisaniu :(.

Kocham was i dzięki, że jesteście, poprawiacie mi humor niesamowicie ^^.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

These fucking medications

Dostałam 4 różne leki na deprechę, stres i lęk, nananana xD. A, przy okazji, jednym z nich można się zabić.

I'm so happy, I think I'll blow my brains against the ceiling.


Tak w ogóle, to zauważyłam, że wszyscy na bloggerze przechodzą jakieś kryzysy i mają problemy, więc życzę wam, żebyście z tego wyszli :). 

Nie życzcie mi wesołych świąt, bo nienawidzę świąt.

P.S. Przepraszam, że was dołuję. Tak mnie jakoś wzięło na refleksje.
P.S.2. The Light Behind Your Eyes...nie mam słów.

sobota, 15 grudnia 2012

Jedno słówko do wszystkich

KOCHAM WAS CAŁYM SERDUCHEM. JEJU, KOCHAM PO PROSTU. ZA TWÓRCZOŚĆ, ZA SŁOWA, ZA WSPARCIE, ZA SPOŁECZNOŚĆ. Sprawiacie, że czuję się bardziej żywa.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Pocieszenie potrzebne od zaraz

Tak, to jest kolejny osobisty post. Możecie go śmiało zignorować.
Do rzeczy: czy jest na blogspocie ktokolwiek, kto pisze jakiegoś pozytywnego Frerarda? Mam na myśli opowiadanie bez złamań serca, śmierci, bicia, problemów, cięcia się, picia i schiz?
Haha, zapewne odpowiedź brzmi "nie" (jeśli tak to zarzućcie linka!).
Chodzi o to, że ostatnio mam bardzo zły humor, a czytając wasze opowiadania jeszcze bardziej się dołuję. Oczywiście uwielbiam waszą twórczość, to wiadomo, ale po prostu wróciła do mnie moja ukochana przyjaciółka depresja, w dodatku jeszcze mocniejsza, więc chyba nie muszę mówić, jak się czuję, czytając o Gerardzie mającym schizy, bitym i poniżanym Franiu albo bezlitosnych zombie.
W sumie się wam nie dziwię, mnie też ostatnio stać tylko na pisanie jakiś dołujących rzeczy, chyba taka nasza natura. Mam wrażenie tak wgl, że wszyscy wokół mnie ostatnio mają doła :(.
Ugh, sama nie wiem, po co to wszystko wypisuję. I tak was kocham, nie ważne, co piszecie <3.

czwartek, 6 grudnia 2012

Przepowiednia

Z okazji zbliżającego się końca świata macie tutaj bardzo pocieszającego shota xD. Traktujcie go jako prezent na Mikołajki :).
Dedykuję go Zombies Detonator :*.

Tak tak, moi kochani, Pani Wena powróciła.
Z mniej istotnych rzeczy to nareszcie kupiłam sobie "Pod ciężarem nieba". Nie ma to jak dobra książka w zimowe wieczory <3.
Ach tak, słyszeliście nową piosenkę Gerarda "Zero zero"? Mega! Tutaj jest link <dzięki Zombies!>
Enjoy.
P.S.Oto, co wychodzi na geografii.


Śnieg przykrył czerwone dachy kamienic. Modernistyczne bloki tonęły we mgle i spalinach. Gdzieniegdzie biała płachta przyozdobiona była odciskami łapek ptaków.
Czarne buty Gerarda odznaczały się na tle śniegu, kiedy szedł przez miasto. Nad sobą widział oślepiająco białe niebo, pod sobą szare płytki chodnika i źdźbła traw, które niechętnie uginały się pod warstwą zimnego puchu. „Niedługo zamarzną, umrą, by wiosną się odrodzić” pomyślał. Myślał też o tych wszystkich bezpańskich kotach, które teraz nie mają schronienia, a za parę dni, gdy przyjdą większe mrozy, prawdopodobnie pozdychają z głodu. Było mu ich żal, kochał koty. Nie wiedział jednak, co może zrobić. Idąc w stanie lekkiego otępienia, mijał kamienice z klinkierowej cegły i rzędy samochodów z zaparowanymi szybami. Nie wyróżniał się niczym spośród masy przechodniów zajętych ostatnimi przedświątecznymi zakupami, być może był tylko trochę bardziej zamyślony. Nie rzucał się jednak w oczy, co bardzo go cieszyło. W tej chwili chciał po prostu zniknąć, roztopić się niczym płatek śniegu na dłoni. W uszach miał słuchawki. Muzyka dawała mu namiastkę szczęścia i poczucie komfortu. Wszystko inne mogłoby rozpaść się na kawałki tu i teraz, ale ona pozostałaby niewzruszona. Muzyka to jedyne, na czym mu zależało. Nawet dziś, tego cholernego 21 grudnia nie martwił się o nic innego niż działające mp3 i słuchawki, z których płynęły życiodajne dźwięki. Szczerze to nawet chciał tego końca świata, oczekiwał go z niecierpliwością przez parę ostatnich tygodni, widząc w nim jedyną konkretną zmianę w najbliższej przyszłości, a może nawet, jeśli wszystko okazałoby się prawdą, wybawienie od monotonii życia. „Niech kończy się świat, mam to gdzieś, dopóki mam muzykę będę spokojny, muzyka to element wieczności”. Ale nie było mu dane cieszyć się błogą chwilą. Z rozmyślań wyrwał go ogłuszający jęk syreny alarmowej, otaczający go z każdej strony. Wszyscy wkoło, dotąd biegnący w różnych kierunkach i chorzy na przedświąteczną gorączkę stanęli w bezruchu jak lodowe rzeźby i z niepokojem w oczach patrzyli po sobie. Gerard także się zatrzymał, próbując zgłośnić muzykę w słuchawkach, jednak syreny nie dało się zagłuszyć. Zirytowało go to, ale tylko i wyłącznie to. Na resztę nadal pozostawał obojętny. Podniósł głowę w górę i spojrzał na stado spłoszonych gawronów przecinające niebo na wskroś. Coś chyba miało się stać. Czuł to w sobie i widział na twarzach przechodniów, ale jakoś wcale się tym nie przejmował. Niech się dzieje co chce, i tak nic nie zmieni. Przez całe swoje życie nie zrobił nic, co jakkolwiek wpłynęłoby na losy świata. Nie potrafił nawet zająć się własną przyszłością, pozostawiając wszystko zwykłemu przypadkowi i woli czasu. Ogarnęła go czysta rezygnacja. Był przygotowany na wszystko, tak więc nie zdziwił się, kiedy nagle cały tłum ludzi, który go otaczał, poderwał się do biegu niczym wystraszone, galopujące konie. Młodzi i starzy, wszyscy miotali się w popłochu, potykając o własne nogi, płacząc i krzycząc. Ktoś krzyknął, że nadchodzi trzęsienie ziemi, że wszyscy mają uciekać, co tylko spotęgowało zamieszanie. Ludzie przepychali się, nie zwracając uwagi na nikogo. W tej jednej chwili wyjawiła się Gerardowi cała prawda o nowoczesnym społeczeństwie – każdy patrzy tylko na siebie. Zmartwiła go ta niespodziewana myśl, jednak nie ruszył naprzód razem z dzikim tłumem. Po części dlatego, że nie miał dokąd uciekać. A po części też dlatego, że wcale nie wierzył, aby rzeczywiście miał nadejść kataklizm. „W tym małym, sennym mieście nic się nie dzieje. Nie możliwe, aby nagle zatrzęsła się ziemia”. Tak więc Gerard stał w miejscu, zupełnie spokojny. Po chwili jednak syrena wreszcie ucichła, a chłopak jak niespodziewanie otrząsnął się z letargu. Jak okiem sięgnąć nie było żywej duszy, został całkiem sam na środku chodnika. W dodatku skończyła się piosenka, której słuchał. Na chwilę wyłączył odtwarzacz i wsłuchał się w głucha ciszę. Bez namysłu zrobił parę kroków przed siebie i wtedy jego wzrok przykuła jakaś postać po drugiej stronie ulicy. W obskurnej bramie stał jakiś chłopak, chyba niewiele młodszy od niego, sądząc po wzroście. Ubrany był, podobnie jak Gerard, cały na czarno, co wzbudziło zainteresowanie czarnowłosego. Przez chwilę przyglądał się chłopakowi, po czym zauważył, że ten także na niego spogląda. Stali tak dobra minutę po prostu się na siebie gapiąc. W końcu Gerard, sam nie wiedząc dlaczego, poruszył się i zaczął iść przez ulicę, która dzieliła go od nieznajomego. Ten jednak, widząc, że ktoś się zbliża, wycofał się w głąb bramy. Gerard przyspieszył kroku i wszedł w ciemny tunel. Chłopaka jednak już nie było. Nagle zauważył cień po drugiej stronie. Nie zastanawiając się długo krzyknął:
-Hej! Czekaj no! 
Nikt mu jednak nie odpowiedział. Gerard wbiegł na oświetlone, stare podwórko, kontrastujące z mrokiem tunelu. Zauważył chłopaka, próbującego uciec do klatki schodowej w kamienicy, jednak czarnowłosy był szybszy i złapał go za ramię w ostatniej chwili.
-Poczekaj, przecież nic ci nie zrobię. – rzekł cicho. Niższy chłopak obrócił się twarzą do Gerarda, ukazując duże, zielonkawobrązowe oczy, opadające na ramiona brązowe włosy i kształtne wargi, z których jedna przekłuta była kolczykiem. Spojrzał niepewnie na mężczyznę, ten jednak przyglądał mu się bezceremonialnie, nie okazując choćby odrobiny nieśmiałości. Trzeba przyznać, że brunet miał w sobie coś hipnotyzującego, coś niezmiernie pięknego, co sprawiało, że chciało się na niego zwyczajnie patrzeć. Po chwili niezręcznej ciszy Gerard spytał:
-Dlaczego stałeś tam taki spokojny, nie słyszałeś? Przecież zaraz koniec świata.
-Mógłbym cię spytać o to samo – odrzekł niższy, ściągając brwi w wyrazie zainteresowania.
-Nie wierzę w takie bzdury. – prychnął czarnowłosy, nadal nie spuszczając oczu z twarzy swojego rozmówcy. Im dłużej na niego patrzył, tym bardziej mu się podobał. Miał smukłą sylwetkę, symetryczne rysy twarzy, a do tego ubrany był niezwykle oryginalnie jak na przedstawiciela młodzieży, której znaczna część nosiła kolorowe dresy, czapki z daszkiem i hipsterskie okulary. Powiedzieć, że chłopak intrygował Gerarda to zdecydowane niedomówienie.
-A ty? – spytał Way, patrząc prosto w barwne tęczówki chłopaka.
-Ja też nie. To jest jakaś totalna bzdura. Widziałeś tych ludzi? Jakby ktoś do nich strzelał. – uśmiechnął się pobłażliwie. –Jestem Frank. – dodał.
-Gerard – wyciągnął dłoń do bruneta i podali sobie ręce. Staliby tak pewnie przez najbliższe parę minut, nie mając zupełnie tematów do rozmowy, ale też będąc zbyt tchórzliwi, żeby zwyczajnie się rozejść, gdyby nie potężny hałas dobiegający z daleka. Na głośny dźwięk obaj odwrócili się, poszukując jego źródła, jednak nic nie zobaczyli. W następnej chwili poczuli, jak grunt pod ich stopami drży. Gerard posłał Frankowi porozumiewawcze spojrzenie i obaj wyszli z podwórka na ulicę. To, co zobaczyli, tak bardzo ich zszokowało, że przez chwilę nie byli w stanie się poruszyć. W odległości około stu metrów od nich, w ziemi widniała wielka szczelina, która z każdą chwilą się powiększała. Asfalt pękał jak kruszony lód, ukazując ciemną dziurę pod sobą. Frank pierwszy się ocknął.
-Chodź. No już! – krzyknął, chwytając Gerarda za przedramię i rzucając się do biegu.  Za sobą słyszeli coraz głośniejsze huki, wszystko wokół nich niebezpiecznie drżało, wróżąc tylko jedno.
-D…dokąd biegniemy? – spytał Gerard zdyszanym głosem, próbując nadrobić kroku brunetowi.
-Do mojego auta! – krzyknął Frank. Czarnowłosy zupełnie nie rozumiał, o co chodziło brunetowi, jednak sam też nie miał pomysłu, co mogą zrobić. „Do auta? Przecież samochodem nie uciekniemy od końca świata.” Do Gerarda wreszcie dotarło, że to dzieje się naprawdę. Nie mógł temu zaprzeczyć, widząc cegły odpadające od ścian, łamiące się niczym zapałki drzewa i chmurę pyłu ze śniegiem, unoszącą się nad ich głowami. W tej chwili naprawdę zaczął się martwić. Był autentycznie przestraszony, mimo iż obiecał sobie, że do tego nie dopuści. Przecież tak oczekiwał tego dnia. Teraz jednak nie potrafił tak zwyczajnie odpuścić i się poddać. Zapomniwszy o wszystkim biegł z chłopakiem, którego ledwie poznał, a który jakimś cudem wydawał mu się niezwykle bliski. Minęli dwie przecznice, cały czas biegnąc. Zza ich pleców dochodziły czyjeś krzyki i płacz. Wreszcie dotarli do celu. Na chodniku zaparkowane było czerwone, sportowe auto.
-Masz prawo jazdy? – spytał w nagłym przypływie rozsądku Gerard.
-A jakie to ma teraz znaczenie? – odpowiedział Frank, wyjmując z kieszeni kluczyki i szybko wsiadając po stronie kierowcy. Faktycznie, nie było to teraz ważne. Gerard posłusznie usiadł na miejscu pasażera i odruchowo zaczął zapinać pasy, podczas gdy Frank uruchamiał silnik. Na twarzy bruneta malowała się jakaś dziwna mieszanka ekscytacji i niepokoju.
-Szybko, jedź! – wrzasnął Gerard, słysząc jak za nimi zawala się pierwszy budynek. Wkrótce także inne nie wytrzymały, zapadając się jak budowle z klocków, które znudziły się małemu dziecku. Kolejnych huków już jednak nie słyszeli, oddalając się z zawrotną prędkością od miasta. „Szybkie jest to cacko” pomyślał czarnooki, a zaraz potem spojrzał na siedzącego po jego lewej stronie Franka. Jego wzrok był niezwykle skupiony, kiedy prowadził samochód główną drogą, cały czas dodając gazu. Gerard ośmielił się odezwać:
-Myślisz, że nam się uda?
-Ale co? – Kierowca oderwał na chwilę oczy od ulicy i spojrzał przenikliwie na Gerarda, zupełnie go zawstydzając.
-No wiesz, uciec.
-A kto powiedział, że uciekamy? – w głosie bruneta słychać było coś, czego czarnowłosy nie potrafił określić.
-Dobra, więc jeśli nie uciekamy, to co my właściwie robimy? – Gerard próbował udać niewzruszonego, w rzeczywistości jednak miał w głowie mętlik po odpowiedzi Franka. Po co jadą tak szybko, jeśli nie po to, by się uratować? Po co pędzą, próbując oszukać przeznaczenie? Dlaczego nie zostali tam, na ulicy, tylko biegli do samochodu, jeśli teraz nie uciekają? Nic z tego nie rozumiał. Po chwili jednak dotarło do niego, że nie musi rozumieć. Nie musi wiedzieć. Tak długo, jak jedzie samochodem po autostradzie z brunetem czuł, że nic mu nie grozi. „Wszystko jest tak, jak powinno być” – pomyślał. „To właśnie miało się dziś wydarzyć. To jest ta zmiana, na którą czekałem. Wreszcie znalazłem coś, na czym mi zależało. Coś innego, wyjątkowego. Kogoś innego. Od śmierci i tak nie ucieknę; cokolwiek bym nie zrobił, umarłbym dzisiaj, to tylko kwestia czasu. I nawet jeśli wszystko ma się zaraz skończyć, nawet jeśli obaj umrzemy, nie dbam o to. Liczy się tylko to, że pędzimy przed siebie, razem. Przez te kilka chwil jesteśmy niepokonani. Może dziś jest koniec świata. A może to tylko nowy początek”.
-Jesteśmy, Gerardzie. – szepnął Frank w odpowiedzi, patrząc mu prosto w oczy. - Po prostu jesteśmy.

niedziela, 2 grudnia 2012

Nastoletni dorośli

Dzisiaj zupełnie odbiegam od tematu bloga. Postanowiłam podzielić się z wami swoimi przemyśleniami na temat dojrzewania (uhh, nawet to słowo tak okropnie brzmi). Oto list, który wysłałam do "Wysokich Obcasów", zainspirowana tekstem innej szesnastoletniej czytelniczki. Mam nadzieję, że skłonię was do dyskusji i refleksji :).


Zaciekawił mnie list czytelniczki „Roseanne”, który ukazał się w ostatnim wydaniu WO (48/703). Po części dlatego, że nareszcie poczułam, że nie jestem sama; że są oprócz mnie ludzie, którym młode lata uciekają przez palce. List ten skłonił mnie do refleksji nad swoim życiem i, niestety, doszłam do bardzo gorzkich wniosków.
Mam 16 lat, jestem młodą, towarzyską dziewczyną, za 2 lata osiągnę pełnoletność. Co dotychczas osiągnęłam? Co zrobiłam, aby zadbać o swoją przyszłość? Co będę wspominać za parę lat? Moja codzienność to jedna, wielka rutyna. Szkoła, dom, lekcje, sen – i tak w kółko. Nie mam czasu na rozwijanie swoich zainteresowań, a o zwyczajnym leniuchowaniu nie ma nawet mowy. Przy odrobinie szczęścia uda mi się w weekend spotkać z moim jedynym trojgiem przyjaciół. Moje myślenie zostało ukierunkowane tylko i wyłącznie na naukę, do czego przyczyniła się, prawdopodobnie nieświadomie, moja mama. Od dziecka mówiła mi, że stać mnie na więcej, że potrafię lepiej. Ja w to wierzyłam, a kiedy okazywało się, że jednak nie jestem w stanie czegoś robić miałam żal do siebie, bo nie byłam wystarczająco dobra. Wierzę, że moja mama mówiła to wszystko z dobrymi intencjami, chcąc mnie zmotywować do pracy, jednak ta motywacja zamieniła się z czasem w okrutny obowiązek. Kiedy w drugiej klasie gimnazjum zachorowałam na bezsenność ze stresu, straciłam przyjaciół i chęć do życia powiedziałam sobie: „Stop. Tak nie może być”. Zaczęłam powoli zmieniać swoje nastawienie, a także nastawienie rodziców. Powiedziałam im, że mnie przecenili, że to ja powinnam ocenić, czy jestem do czegoś zdolna, czy też nie. Zrozumieli to, a ja postanowiłam się wyluzować. Nie jest to łatwe, nadal prześladuje mnie przekonanie, że nigdy nie będę dość dobra. Nauczono mnie wymagać przede wszystkim od siebie, dlatego nie potrafię całkowicie zlekceważyć nauki i skupić się na tym, co sprawia mi przyjemność. Zewsząd zalewa mnie morze przymusu: „Musisz się uczyć, żeby dostać pracę. Musisz być ładna, mądra i zabawna, jak te panie w telewizji”. Nauczyciele straszą maturą, każą nam już wybierać sobie kierunek studiów. Ja nawet nie wiem, co będę jadła jutro na obiad, a co dopiero - kim będę w przyszłości. Mam marzenie, aby założyć zespół, ale wszyscy wkoło lekceważą ten pomysł. Według nich powinnam być prawnikiem, dentystą albo lekarzem. Mam już odkładać pieniądze na ZUS, planować imiona dla dzieci…
 Mam 16 lat, moje dzieciństwo prędko ucieka, a ja bardzo chciałabym pamiętać z niego więcej niż tylko strony z podręczników. Bezwiednie dołączyłam do całej masy rozgoryczonych, sfrustrowanych nastolatków, którzy nie są są gotowi do wejścia w dorosły świat. Mówi się, że współczesna młodzież zbyt szybko dorasta. Czy ktokolwiek zastanawia się, dlaczego?

niedziela, 25 listopada 2012

Ogłoszenie

Hej wszystkim.

Bardzo was przepraszam, że nic nowego tu się nie pojawia, ale nie mam siły, czasu ani weny żeby cokolwiek napisać.

Prawdę mówiąc jestem totalnie wykończona i ledwo ogarniam swoje życie. Nie chcę się o tym rozwodzić, w każdym razie wszystko mi się wali na grzbiet, więc o pisaniu póki co nawet nie myślę. Jestem tak cholernie zdołowana.

Nie ważne, znowu spamuję nieistotnymi rzeczami.

P.S. Oczywiście czytam waszą twórczość mimo, że czasem nie zostawię komentarza :).

Do, mam nadzieję, szybkiego napisania.

xoxo Kot z Marsa

niedziela, 4 listopada 2012

A kiss and I will surrender II

Cześć wszystkim :D. Przepraszam was, że tak rzadko coś wrzucam, niestety szkoła i inne zajęcia nie pozwalają mi na regularne postowanie :<. Wrzucam kolejny rozdział tego "czegoś", nie jest on co prawda dopracowany ale resztę napiszę w następnym (tak sądzę). Ok, nie zanudzam już was, miłego czytania :).
-----


PW Gerarda
Krew. Dużo krwi. Czerwone niebo. Sto wybuchających słońc i okropny skwar lejący się z nieba. Popiół wiruje w powietrzu jak śnieg. Ludzie uciekają w popłochu i krzyczą, choć dobrze wiedzą, że nie ma dla nich ratunku. Ziemia pęka na pół, kiedy ja i Frank idziemy sobie spokojnie, trzymając się za ręce. Patrzymy z pobłażliwym uśmiechem na palące się budynki i zwęglone zwłoki.  Nigdzie się nam nie spieszy. W oddali wyje syrena alarmowa, słychać płacz dzieci i odgłosy strzałów.
To dziś.
Koniec świata jest teraz.
Za chwilę, może dwie, będziemy martwi.
Ale wcale nie jest nam z tego powodu przykro. Nie żałujemy niczego, co zrobiliśmy w życiu. Nie patrzymy wstecz, rozpamiętując swoje dobre i złe uczynki, swoje kłamstwa i niedokończone sprawy. Jest nam wszystko jedno. Liczy się to, że idziemy sobie powoli przez zgliszcza, że jesteśmy razem, że się kochamy. Nie mógłbym wymarzyć sobie piękniejszego końca. Umrzeć przy kimś, kto jest moim całym życiem, to jakby nie umrzeć, a jedynie obudzić się. Obudzić się z koszmaru ziemskiej egzystencji i przenieść w lepsze miejsce. Gdzieś w przestrzeni, a może w mojej głowie, zaczyna płynąć melodia.  Mimo że nie słyszę słów wiem, o czym ona jest. Zamykam oczy i przytulam się do Franka.
Remember me, remember me…
Tekst sam zaczyna się układać.
Where, where will you stand
When all the lights go out
Across these city streets…
Koło nas zawala się budynek, dym wdziera nam się do płuc.
Where were you when
All of the embers fell…
Słyszę jakiś potworny huk, ale nadal trzymam mojego ukochanego w ramionach.
I still remember them
Covered in ash
Covered in glass
Covered in all my friends
I still think of the bombs they build…
Czuję, że kolej na nas. Po raz ostatni patrzę Frankowi w oczy.
If there's a place that I could be
Then I'd be another memory…
Kolejny hałas, tym razem jednak pochodzący z innego źródła. Mam wrażenie, że oddalam się od własnego ciała. Nie jestem pewien, czy już umarłem, ale zaczynam się unosić. Patrzę w dół, wszystko jest zamazane. Kompletnie nie wiem, o co w tym wszystkich chodzi. Hałas staje się coraz głośniejszy…
---
Otworzyłem oczy i natychmiast zamknąłem je z powrotem. Zdążyłem tylko dostrzec oślepiające, białe światło. Ponowiłem próbę, jednak jasność znów mnie poraziła. Do mojego mózgu zaczynało dopływać coraz więcej bodźców. Raz jeszcze uchyliłem powieki, blask nie był już tak nieprzyjemny. Sen uleciał bez śladu. Zobaczyłem nad sobą jasny sufit i dwa okna dachowe, przez które wpadało złotawe światło. Rozejrzałem się dookoła – meble, biurko, krzesło, jakieś ciuchy rzucone niedbale na podłogę, kilka półek i łóżko, a na nim ja. Nie wiedziałem gdzie się znajdowałem, a przede wszystkim co tu robiłem. Trybiki w mojej głowie zaczęły niechętnie pracować, powodując, że powoli przetrawiałem dochodzące do mnie informacje. Na początku usłyszałem jakieś głośne dźwięki, chyba gitary. Jeszcze raz rzuciłem wzrokiem na pomieszczenie, no jasne, byłem w sypialni! Sypialni Franka zdaje się… tak, te meble wyglądają znajomo. Ale co u diabła robiłem w jego łóżku? Skupiłem się na melodii, ktoś z uporem maniaka szarpał za struny piętro niżej. Postanowiłem wstać, czego od razu pożałowałem, bo zakręciło mi się w głowie jakbym siedział na karuzeli. Utrzymałem równowagę i wtedy dotarło do mnie, że jest jakoś zimno. Spojrzałem w dół. Fuck. Miałem na sobie tylko parę bokserek. Kiedy mój umysł na dobre się ożywił postarałem się przypomnieć sobie cokolwiek z wczorajszego dnia. Nagle zalała mnie fala niechcianych obrazów: bar, alkohol, jacyś ludzie, samochód…Tutaj wspomnienia się urywają, pozostawiając wielką czarną dziurę w życiorysie.
„-Cholera”- pomyślałem- „czy oni odwieźli mnie do Franka?” Bardzo prawdopodobne, bo innej możliwości nie potrafiłem wymyślić. Chciałem wyciągnąć coś więcej z odmętów pamięci, ale głośna muzyka nie pozwalała mi się skupić. „-Co jest kurwa? Czy on oszalał?”
Powoli zszedłem po schodach i dosłownie mnie zamurowało. Frank stał na środku kuchni, która znajdowała się centralnie pod sypialnią, i z zamkniętymi oczami naparzał na gitarze jak opętany. Obok niego stał stuwatowy piec. Grał tak głośno, że nie słyszałem nawet własnych myśli. Nagle mój przyjaciel otworzył oczy i przestał szarpać struny.
-Ooo, widzę, że Śpiąca Królewna raczyła wstać, jak miło. – uśmiechnął się z przekąsem. Zajebię skurwysyna. – Ojejku, obudziłem cię? – udał zafrasowanego, ale ja widziałem, że ledwo powstrzymuje śmiech. Podrapałem się po głowie, zaczynała mnie boleć.
-Nie kurwa. Co ty do jasnej cholery wyprawiasz? I czemu spałem u ciebie w łóżku!? – Wydarłem się na Franka, na którym nie zrobiło to jednak wrażenia. Nadal sterczał i szczerzył się do mnie. Podszedłem bliżej i spojrzałem na niego wyczekująco, ten jednak nie miał zamiaru odpowiedzieć. Ponowiłem pytanie.
-Czy możesz mi wyjaśnić jak to się stało, że obudziłem się w twoim pokoju bez ubrań? – Do głowy przyszła mi bardzo dziwna myśl, którą zignorowałem, bo wydawała mi się nieprawdopodobna.
-Tsa, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć to upiłeś się w trupa, Gerard! Jacyś ludzie cię przywieźli zupełnie nieprzytomnego! Zadowolony? – Frank rzucił mi pogardliwe spojrzenie, po czym zabrał się do szykowania jakiegoś jedzenia. Byłem trochę skołowany.
-No dobra, ale skąd oni znali twój adres? I czemu nie mam ciuchów?
-Bo miałeś go zapisanego na karteczce w spodniach, debilu. A ciuchy obrzygałeś, więc je z ciebie zdjąłem. – Powiedział Iero, pochylając się nad ekspresem do kawy.
-E…no dobra. A co to było z tą gitarą, co? Głowa mi pęka, mam kaca mordercę a ty mi nawet pospać nie dasz. – Byłem wkurwiony na tego dupka. Okej, przyznaję, trochę przesadziłem, ale żeby od razu tak się mścić?
-Dobrze ci tak, to była zemsta. – odpowiedział Frank, nie kryjąc zadowolenia z siebie. Gdybym miał w oczach laser ten kurdupel już by nie żył.
Zrobiłem kilka kroków w stronę aneksu kuchennego i nalałem sobie wody do szklanki, strasznie mnie suszyło.
-Masz jakieś przeciwbólówki? – spytałem przyjaciela, pijąc jeszcze jedną szklankę mineralnej.
-Nie. A nawet gdybym miał to i tak bym ci nie dał. Nie zasłużyłeś. – Frank był nadal wkurzony. Nie rozumiałem tego.
-Jezu, Frank, co cię ugryzło, przecież to nie jest pierwszy raz kiedy…
-Co mnie ugryzło? CO MNIE UGYZŁO !? – wybuchnął ten drugi, wymachując rękoma na wszystkie strony. – Wychodzisz sobie nie wiadomo dokąd, pijesz ile wlezie, jacyś obcy ludzie odwożą cię do MOJEGO domu pijanego w trupa i jeszcze pytasz co mnie ugryzło!? Zastanów się kurwa! – Frank wzburzył się nie na żarty. Pewnie od wczoraj czekał, żeby zrobić mi kazanie. – Nie wiem co się z tobą dzieje całą noc, martwię się, dzwonię, a ty jakby nigdy nic wbijasz do mojego domu i zaczynasz wygadywać jakieś posrane rzeczy. A rano ani słowa przeprosin, nic! Nie może tak być, Gee, ja… - głos mu się załamał. Wiedziałem, że stara się ułożyć jakieś zdanie w głowie, ale nie wychodzi mu. W końcu się odezwałem.
-Frank…Franio…przepraszam cię no. Naprawdę. Masz rację, powinienem był chociaż komuś powiedzieć. Nie pomyślałem. – Było mi autentycznie przykro. Podszedłem do swojego przyjaciela i objąłem go. Martwił się, wybranek mojego serca się o mnie martwił. Zrobiło mi się ciepło w brzuchu. Mimo tego, że zawaliłem sprawę on nadal się o mnie troszczył… Nagle przypomniałem sobie o jednej rzeczy. Frank mówił, że coś gadałem. Przestraszyłem się i delikatnie odsunąłem się od niego. A co jeśli w alkoholowym amoku powiedziałem mu o wszystkim? Co jeśli on o wszystkim wie? Przecież to może być koniec naszej przyjaźni. Zebrałem się na odwagę i spytałem, mimo że zaczęły mi się trząść dłonie.
-A…ekhym…słuchaj, co ja takiego niby mówiłem? – Chciałem, żeby zabrzmiało to dość naturalnie, ale w głębi duszy stresowałem się jak nastolatka przed pierwszym razem.
-E…a nic takiego, w sumie to nie wiem, dlaczego o tym wspomniałem. – Iero spojrzał gdzieś w bok a ja wiedziałem, że nie mówi prawdy. Zawsze, kiedy coś ukrywał, błądził oczami. Uniosłem jego podbródek tak, bym mógł spojrzeć w jego złotozielone tęczówki. Nie chciał, bym o czymś wiedział, ale ja musiałem to wiedzieć.
-Frank, powiedz mi. Ja nic nie pamiętam. – Był to akurat fakt. Iero przestał unikać mojego wzroku i też spojrzał mi w oczy. Strużka potu popłynęła mi po karku. Chłopak zaczerpnął powietrza.
-Nie ważne, i tak bredziłeś.
-Ale ja MUSZĘ wiedzieć! – Przysunąłem się jeszcze bliżej tak, że nasze nosy prawie się stykały, po czym położyłem my dłonie na ramionach i przycisnąłem go ściany. –Rozumiesz, Frankie? MUSZĘ. –szepnąłem mu do ucha. O dziwo pod palcami poczułem, że przechodzi go dreszcz. W końcu chłopak poddał się.
-Ech, na początku darłeś się „Fraaank, kooocham cię”, a potem, jak chciałem ściągnąć ci spodnie, zacząłeś bełkotać coś w stylu… „jeszcze nie teraz” i…i że… i że mnie pragniesz.- Policzki chłopaka przybrały kolor purpury, a ja zapragnąłem zapaść się pod ziemię. „Kurwa mać, co ja odwalam?” - karciłem siebie w głowie. Faktycznie, mogło być gorzej, w pewnym sensie nawet mi ulżyło. Takie rzeczy gada połowa najebanych facetów na Ziemi, tylko że w moim przypadku była to absolutna prawda. Frank jednak o tym nie wiedział, więc postarałem się nie panikować, a widząc wyczekujący wzrok swojego przyjaciela odpowiedziałem.
-Wow, na serio tak mówiłem? Musiałem być w takim razie kompletnie pijany. Sorki Frank, przecież wiesz, że tego nie kontrolowałem, co nie? Haha, no nieźle. Mam nadzieję, że nie potraktowałeś tego serio, co? – Uff, udało się, jakoś to wszystko odkręciłem.


Franka PW
-Ja? N..nie, no co ty, heh, nie jestem aż tak głupi. – Kurwa kurwa kurwa o co chodzi? Jak mogłem choć przez chwilę pomyśleć, że Gee mówił serio. Przecież to totalna bzdura. Mimo wszystko jednak było mi głupio. Gerard nadal przyciskał mnie swoim ciałem do ściany co sprawiało, że moje serce biło w przyspieszonym tempie. Był tak blisko mnie, w każdej chwili mógłbym… Co ja w ogóle sobie wyobrażam? Paranoja, chyba muszę zacząć się leczyć.
-Er..Gee, mógłbyś mnie już puścić? – spytałem nieśmiało.
-A, no jasne. – Gdy tylko Way zabrał ręce z moich ramion wróciłem do przygotowywania kolacji.
-Frank, a tak w ogóle, to która jest godzina? – Zagadnął Way. Atmosfera między nami wyraźnie się poprawiła, choć nadal nie mogłem się otrząsnąć.
-Wpół do siódmej. Właśnie robię kolację, chętny? – Spojrzałem na Gerry’ego. Był skołowany faktem, że przespał cały dzień. Rozbawiło mnie to.
-No jasne, umieram z głodu. A dostanę jeszcze te przeciwbólówki? – Gee uśmiechnął się do mnie tak pięknie, że nie potrafiłem mu odmówić.
-No dobra, są w szufladzie biurka. Acha, weź sobie jakieś moje ubrania. Mogą być lekko ciasne, ale wciśniesz się. – Chłopak spojrzał na mnie zakłopotany – No chyba nie sądziłeś, że będę prał te zarzygane szmaty?
-Dzięki Franio, wielkie dzięki.

piątek, 19 października 2012

A kiss and I will surrender

Geesus, chyba nie powinnam tego publikować, no ale cóż. Spróbuję. Jest to dziwne, ale może komuś się to spodoba. Pisałam do bodajże w wakacje i jest nawet drugi rozdział, ale istnieje jakieś 30% szans na to, że będę to kontynuować. Zwyczajnie nie mam czasu. Po prostu pomyślałam, że wypadałoby coś tu wrzucić. Sama nie wiem... No ale dobra, koniec zanudzania.
-------
Gerarda PW

Frank Iero zawsze był moim bohaterem i wielką inspiracją. Nawet teraz, kiedy bezbronny spał w ciuchach na kanapie po ciężkiej próbie w studio, wyglądał jak wykuta z marmuru rzeźba, którą można by było oglądać w galerii sztuki jako przykład herosa odpoczywającego po uratowaniu świata.  Jeśli o mnie chodzi, siedziałem na balkonie z kubkiem mrożonej kawy w ręku i patrzyłem na czerwony zachód słońca na horyzoncie. Był środek lata, upał był nie do zniesienia, a po kilku godzinach spędzonych w małym, dusznym pomieszczeniu przypominałem bardziej ociekający wodą mop niż wspaniałą gwiazdę rocka, za którą się zresztą wcale nie uważałem. Odgarnąłem swoje czarne włosy ze spoconego czoła i upiłem ostatni łyk życiodajnego napoju z kofeiną. Tak, kawa była jednym z moich ulubionych uzależnień, zaraz po papierosach i muzyce. Kochałem ją prawie tak bardzo, jak kochałem osobę leżącą teraz na sofie w salonie i śniącą zapewne o czymś o wiele bardziej niesamowitym niż moja marna egzystencja. Zmarszczyłem brwi i oderwałem wzrok od scenerii w oddali. Na chwilę mnie zamroczyło, ale po kilku mrugnięciach znowu mogłem normalnie widzieć. Sięgnąłem do kieszeni po paczkę papierosów, wyciągnąłem jednego i zapaliłem. Wpatrywałem się w uciekający z moich ust dym, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Próbowałem skupić się na muzyce, w końcu niedługo mamy wydać nową płytę, ale moja uwaga powędrowała w zupełnie innym kierunku, w objęcia melancholii i egzystencjonalnego zmęczenia. Kiedy tak błądziłem po zakamarkach umysłu, usłyszałem za sobą kroki. Powoli odwróciłem głowę i spostrzegłem Franka stojącego za mną i wpatrującego się gdzieś w dal. W promieniach słońca zdawał się być jeszcze przystojniejszy niż zazwyczaj. Poczułem jakieś dziwne ukłucie w brzuchu, ale zignorowałem to.
-Cześć, nie wiedziałem, że już wstałeś. –zagadnąłem,  starając się rozgryźć o czym myśli mój przyjaciel.
-W sumie to nawet nie spałem, jakoś nie mogłem się wyciszyć po próbie. A ty co, cały czas tu siedziałeś?
- Taa, nie chciało mi się robić nic innego.
-Spoko. – Frank jeszcze chwilę stał, po czym usiadł koło mnie. Dopaliłem papierosa do końca i wyrzuciłem peta przez barierki. Zapanowała cisza, jednak nie była ona krępująca. Właśnie za to ceniłem Franka – można było z nim pomilczeć i nie obawiać się, że zrobi się niezręcznie. Cały czas nie patrząc na mnie, gitarzysta spytał cicho.
-O czym tak myślisz, Gee? – Boże, jak ja uwielbiałem, kiedy zdrabniał moje imię.
-O…o nowej płycie. – Odpowiedziałem, błagając w myślach, by Frank nie usłyszał zawahania w moim głosie. Tak naprawdę myślałem o życiu, o miłości i o śmierci, ale nie chciałem psuć spokojnej atmosfery moimi pojebanymi rozważaniami. I tak były bez sensu. Mój przyjaciel jednak domyślił się, że nie mówię prawdy, bo popatrzył na mnie wzrokiem w stylu: „ Okej, jak nie chcesz to nie mów”. Zrobiło mi się trochę głupio. Niechętnie zwróciłem twarz w kierunku mężczyzny.
-Sorki Frank. – powiedziałem, na co mój przyjaciel spontanicznie mnie objął, jak to miał w zwyczaju. Oczywiście wiedziałem, że był to tylko miły gest pocieszenia, ale mimo wszystko rozkoszowałem się tą chwilą bardziej niż powinienem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej, tak jakby 30 stopni na dworze wcale nie wystarczało.
-Nie ma sprawy, Gee. Wiesz przecież, że nie będę cie zmuszał do gadania. Ale jeśli coś cie martwi to wiesz, że możesz mi powiedzieć, co nie? – Uśmiechnął się do mnie tak pięknie, że na chwilę mnie zamurowało.
-Tak, wiem Frankie. -Odwzajemniłem uśmiech, ale nie wiem, czy był on przekonujący. Czułem się jak ostatni cham, bo wiedziałem, że mój przyjaciel się o mnie troszczył, a ja nie mogłem powiedzieć mu o swoim problemie. Był wspaniałym słuchaczem i mogłem zwierzyć mu się ze wszystkiego oprócz tego jednego, prawdopodobnie najważniejszego faktu, że byłem w nim zakochany. Czując, że zaczynam błądzić po zakazanych korytarzach mojej głowy, szybko zmieniłem temat.
-A co tam u Liz? – Kurwa, dlaczego o to spytałem? Ugryzłem się w język, ale Frank już zabrał się za odpowiedź, której wcale nie chciałem usłyszeć.
-W porządku, powiedziałbym nawet że super. – Na twarzy przyjaciela znowu pojawił się uśmiech, ale tym razem uśmiechał się na wspomnienie swojej dziewczyny, co wywołało u mnie kolejny skurcz żołądka. Frank kontynuował:
- Wczoraj zabrałem ją na kolację do restauracji. Kurde, stary, nawet nie wiesz, jak mi jej brakowało. Ostatnio w ogóle nie mieliśmy dla siebie czasu, tylko granie i granie. – Gitarzysta przerwał na chwilę i spojrzał na moją twarz, która jednak nie wyrażała żadnych emocji.
 – To znaczy nie żebym się skarżył, przecież wiesz, że kocham być w zespole  - wytłumaczył się  - ale wiesz jak jest, ona zostaje ciągle sama i trochę źle się z tym czuję. No nie ważne, w każdym razie długo wczoraj rozmawialiśmy no i jakoś tak zeszliśmy na temat bycia razem…no wiesz…w sensie, że małżeństwa no i…- Kątem oka postrzegłem, że Frank się zaczerwienił. Po plecach przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Owszem, wiedziałem, że są świetną parą, trudno było powiedzieć złe słowo o Beth, ale żeby zaraz mieli się hajtać? Wyciągnąłem z paczki kolejnego papierosa, bo do głowy już zaczynały przychodzić mi dziwne myśli, które musiałem odpędzić dawką otumaniającej nikotyny. Mój rozmówca nadal nawijał o swojej kobiecie, ale ja już go nie słuchałem. Z całej siły starałem się nie stracić obojętnego wyrazu twarzy, mimo że we łbie miałem burdel. Usłyszałem, że Frank przestał gadać i poczułem na sobie jego urażony wzrok.
-Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Spytał z nutą wyrzutu w głosie.
-E…ja…tak, jasne, że cię słucham, po prostu…zamyśliłem się. – Nie miałem pojęcia co mu odpowiedzieć.
-Taa, jasne, ok. Widzę, że dzisiaj nie jesteś w nastroju. Nie będę ci już w takim razie przeszkadzał, idę na dół do chłopaków. Jak chcesz to możesz się przyłączyć. Na razie. – Rzucił, po czym wstał i wyszedł. Zostałem sam, znowu. Powinienem czuć się jak skończony skurwiel, ale w głębi duszy cieszyłem się, że już sobie poszedł. Jeszcze minuta jego obecności, a wyjebałbym mu z tekstem w stylu „Frank, nie żeń się bo ja cię kocham” albo zwyczajnie rzuciłbym się na niego. Potarłem ręką czoło, bo głowa znów zaczynała mnie boleć. Pomyślałem, że chętnie napiłbym się czegoś z procentami, a zaraz potem w mojej głowie zaświtał plan na wieczór. Mimowolnie uśmiechnąłem się do wizji zalania się w trupa.



Franka PW

Zszedłem na dół lekko wkurzony na Gerarda. Ok, miał prawo mieć gorszy humor (który ostatnio miał codziennie), ale bez jaj, mógł przynajmniej udawać, że obchodzi go to, co mówię. No trudno, widocznie naprawdę nie miał siły na rozmowę. Zrobiło mi się go nawet trochę żal. Powinien być teraz w pełni sił mentalnych, bo przecież brakuje nam jeszcze paru utworów na płytę, a on, zamiast pisać teksty, znikał na całe wieczory i wracał nad ranem ledwo żywy. Wszedłem do pokoju multimedialnego i zastałem tam Mikey’go i Raya naparzających w Untold Legends na PS3. Po chwili spostrzegłem także Boba, siedzącego w fotelu, z laptopem na kolanach.
-Siema! –przywitałem się, na co Bob od razu odpowiedział, ale moi pozostali kumple nie raczyli być tak uprzejmi, więc podszedłem bliżej i stanąłem perfidnie między nimi a mrugającym telewizorem, ponownie mówiąc: -Siemano! Od razu rozległy się wrzaski niezadowolenia.
-Kurwa, Frank, co jest!? – Oburzył się Mikey, kładąc pada na podłogę.
-Stary, przerwałeś nam grę, pojebało cię? – Ray także dołączył się do protestu.
-Jezu, sorry, nie wiedziałem, że aż tak wam zależy na tej siekance. Chciałem się tylko przywitać. – Prychnąłem, po czym łaskawie odsunąłem się od ekranu. Mikey natychmiast odpowiedział.
-To nie jest jakaś tam siekanka tylko Untold Legends 3 Pro Edition, największy wypas dostępny na rynku, w dodatku dla dwóch graczy. A tak w ogóle to założyliśmy się z Ray’em, że przegrany zmywa gary przez tydzień. Dzięki wielkie panno Franciszko, teraz nie wiemy kto wygrał. – Pożalił się młodszy Way i rzucił mnie poduszką.
-Gdzie jest Gerry? – spytał Bob z drugiego końca pokoju.
-Został na górze i zamula. – Odpowiedziałem, nie chcąc wnikać w szczegóły.
-Niech lepiej się weźmie za piosenki.  – Mruknął Bob i z powrotem wlepił wzrok w komputer.
-Hej, skoro Frank przerwał nam grę to może niech on zmywa? – Zaproponował nagle Ray, ale szybko się sprzeciwiłem.
-Haha, bardzo śmieszne. Mogę wam co najwyżej skoczyć po browca do lodówki, chcecie?
-Dobra, przynieś. – Zgodził się Way, po czym razem z kolegą wznowili grę.
Wyszedłem z pokoju, zabrałem kilka zimnych piw i wtedy przypomniało mi się, że Gee nadal siedzi sam na balkonie. Nie myśląc zbyt wiele, wspiąłem się po schodach i wszedłem do salonu na piętrze, ale mojego przyjaciela tam nie było. No cóż, pewnie znów poszedł do baru. Wzruszyłem ramionami i wróciłem na dół. Ten wieczór miałem spędzić w domu, przyglądając się grze chłopaków, gadając z Bobem i czytając komiksy. Czy mogłem sobie wymarzyć bardziej zajebistą formę spędzenia reszty tego dnia? „Tak, z Gerardem” pomyślałem, ale od razu odrzuciłem ten wariant. Gee był teraz gdzieś daleko, jeśli nie ciałem, to na pewno duchem, i zapewne wcale nie chciał mnie widzieć.


Gerarda PW

„Cholera, ile bym dał, żeby był tu ze mną Frank”. Siedziałem, a w zasadzie półleżałem na barowej sofie, pijąc kolejnego drinka i patrząc od niechcenia na tańczących i śmiejących się ludzi. Muzyka była strasznie głośna, ale to akurat mi nie przeszkadzało, potrzebowałem hałasu żeby nie zostać sam z moimi myślami. Przeszkadzało mi jedynie to, że nie miałem z kim pogadać. Jakaś grupka fajnie wyglądających osób siedziała naprzeciw mnie i wesoło o czymś dyskutowała, ale jakoś nie mogłem się przełamać, żeby się do nich dołączyć . Mimo obskurnego wyglądu, zniszczonych mebli i żałosnej muzyki puszczanej przez podrzędnego DJ’a  lubiłem to miejsce. Głównie dlatego, że w okolicy nikt mnie nie znał, a przynajmniej takie miałem wrażenie. Żadnych śliniących się nastolatek proszących o autografy, żadnych paparazzi śledzących każdy twój ruch… Tak, tego właśnie potrzebowałem, ucieczki od świata muzyki i celebrytów, ucieczki od sławy, ucieczki od życia. Kiedy zaczynałem grać w zespole nie przypuszczałem, że zaledwie parę lat później odniesie on tak wielki sukces. Prawdę mówiąc. stało się to tak nagle, że zupełnie mnie przytłoczyło. Wkurwiało  to całe zamieszanie wokół nas, a zwłaszcza ingerowanie mediów w nasze prywatne życie. Nie chciałem tego, nie chciałem być jakimś zasranym gwiazdorem, mizdrzącym się do obiektywów i sprzedającym swoje sex taśmy do tabloidów. Dlatego uciekałem, starałem się przed tym bronić, włażąc z jednego gówna w drugie, nie mając żadnej alternatywy, żadnego oparcia ani odskoczni oprócz alkoholu, tabletek i seksu z nieznajomymi. W tym momencie wyobraziłem sobie okładkę jakiejś szmirowatej gazety, z moim zdjęciem i wielkim, czerwonym napisem: „Gerard Way – od gwiazdy rocka do żałosnego alkoholika”. Nawet rozbawiła mnie ta wizja, a może to tylko wódka zaczynała działać, bo w zasadzie chciało mi się śmiać ze wszystkiego. Kolejny drink, i jeszcze jeden, już nawet nie liczyłem. Zaczęło mi się trochę kręcić w głowie, a potem dostałem czkawki, której pozbyłem się pijąc kolejną szklankę alkoholu. Poczułem, że zbiera mi się na rzyganie, ale nie miałem nawet siły ruszyć dupy z kanapy. Nie kontrolowałem już zupełnie swojego zachowania, śmiałem się jak pojebany i cały czas myślałem o Franku. O moim kochanym, malutkim Franku. Poczułem, że moje wnętrzności tańczą polkę galopkę, a głowa buja się w przód i w tył jak boja. Mimo to zamówiłem jeszcze jednego drinka. Frank, Frank, Frank… Pod zamkniętymi powiekami widziałem jego piękne, głębokie oczy, jego usta wykrzywione w szelmowskim uśmieszku, jego włosy opadające na idealną szczękę, jego…Ojej, tym razem naprawdę zachciało mi się rzygać. Jakaś dziewczyna podeszła do mnie.
- O, cześć, jak się masz? Hahaha, wspaniała zabawa, prawda? Bulgrh, ooo…haha….sorry…nie chciałem, haha, spoko, kupię ci nowe buty wiesz? Serio, ahaha, oj, czekaj, zaraz chyba znowu rzygnę…Coo? Nie, nie dzwoń nigdzie, oo, to twój chłopak, hłehłe, ej, czemu ten typek mnie podnosi? Zabieraj brudne łapska oblechu! Ochrona! Pomocy…oj…haha…niee no co ty, ja pijany? Heheh nieeee…przyjechać? Kto ma przyjechać? Po mniee? Ahaha, nie ma kto po mnie przyjechać, ughblurlgh, jestem całkiem sam, wiesz? Zupełnie…ooo…dokąd jedziemy? Czekaaaj, dokąd mnie wieziecie, hmmm? O, haha, nie ważne zresztą, burlghmmmm, jak tu wygodnie, tak mi się chce spać, chyba zaraz...um…



Franka PW

Zabiję go, po prostu go kurwa zabiję! Jest  godzina 4.30 rano,  do drzwi mojego domu dzwoni jakaś obca para, z trudem podtrzymująca coś zarzyganego i bełkoczącego, co okazuje się być Gerardem! Ja pierdolę, tym razem wariat przegiął. Super, po prostu zajebiście. Oczywiście podziękowałem miłym ludziom za uratowanie tego idioty, bo by chyba został w tym barze do następnego wieczora. Nie omieszkałem też spytać, skąd wiedzieli gdzie mają go odstawić, na co dziewczyna odpowiedziała, że miał w kieszeni mój adres. Bosko, pijany Gerard szlaja się z moim adresem w spodniach. W dodatku obudził mi psy. Ten dupek nadal nie był w stanie wydobyć z siebie jednego, zrozumiałego zdania poza „Fraaanioo, kochałam cieee”, więc mimo szczerej chęci zrobienia mu jazdy i jebnięcia w ryj, zaniosłem go do mojej sypialni i położyłem na łóżku. Nie miałem pojęcia, co z nim zrobić. Nie może przecież pójść spać w tych śmierdzących ciuchach. Z trudem zdjąłem z niego koszulkę z nadrukiem przedstawiającym zawartość jego żołądka, a potem zacząłem szarpać się z paskiem od spodni. Nagle Gerard przestał chrapać jak świnia i spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Kiedy zobaczył, że próbuję zdjąć mu ubranie, natychmiast zaoponował.
-Fraaaank, no co ty, teraz?  Przecież ja jestem…hehe…pijany. Może odłożymy to na jutro, hmmm?
Na początku nie wiedziałem o czym ten debil bredzi, ale później do mnie dotarło. Westchnąłem i ściągnąłem mu spodnie oraz buty, po czym odezwałem się.
-Stary, opanuj się, o czym ty do jasnej cholery pierdolisz? Nie miałem zamiaru się z tobą pieprzyć. Idź już lepiej spać, co?
-O…haha…no jaaasne że nie.  Hehe, oj Franio Franio, przecież wiem, że mnie chcesz, nie musisz…hi hi…nie musisz się tego wstydzić. Ja ciebie też pragnę…burlgh. – I z powrotem zapadł w sen. Siedziałem na jego łóżku totalnie skołowany i wściekły. Co on wygaduje!? Jutro będzie się musiał nieźle tłumaczyć, na pewno nie puszczę mu tego płazem. Okryłem go kocem, zgasiłem światło i wyszedłem z pokoju. To było nie na moje nerwy. Owszem, często widziałem Gee pijanego, ale nigdy aż tak. Najczęściej używaliśmy trunków razem z chłopakami a potem grzecznie szliśmy spać. Nikt nigdy nie najebał się na tyle, żeby chcieć przelecieć własnego kumpla. W tym momencie byłem już na tyle rozbudzony, że nie miałem ochoty wrócić do łóżka, z którego zostałem brutalnie wyciągnięty, więc wyszedłem przed dom i zapaliłem fajkę. Mimowolnie zacząłem myśleć o tym, co powiedział mi Gerard. „Ja ciebie też pragnę”- to zdanie dźwięczało mi w uszach jak mantra. „Boże, jestem nienormalny” pomyślałem, bo gdzieś z tyłu głowy przemknęła mi możliwość, że mój przyjaciel naprawdę miał to na myśli. „Nie, przecież jest pijany jak bela. Jutro na pewno nie będzie niczego pamiętał”. Kolejna pojebana myśl przeleciała przez mój umysł – że tak w zasadzie chciałbym, żeby mówił to szczerze. „Jestem kretynem”. Nie potrafiłem powstrzymać wizji, które pojawiły się przed moimi oczami. Wyobrażałem sobie teraz co bym zrobił, gdyby mój przyjaciel powiedział mi to samo zdanie na trzeźwo. „Nie musisz się tego wstydzić” -  głos Gee w mojej głowie rozbrzmiał tak, jakby on sam stał tuż za mną, a moje ciało przeszły gorące dreszcze. „To jest nienormalne. Ja jestem nienormalny”. Ostatnia wizja pojawiła się w mojej wyobraźni, po czym szybko zgasła- pomyślałem w niej, że Gee proponuje mi seks, a ja naprawdę biorę to pod uwagę. Powinienem być pewny, że odmówię, a jednak wcale nie byłem.

środa, 17 października 2012

Zupełnie nieistotne dygresje

Krótko i na temat - zostałam przywalona masą szkolnych obowiązków, które to nijak nie pomagają mi w twórczych działaniach, a wręcz hamują totalnie mój zapał i moją Wenę. Zamiast pisać coś konkretnego siedzę nad wypracowaniem na polski (tak, wypracowanie to NIE jest nic konkretnego jak dla mnie) i z tego powodu zaniedbuję nie tylko swojego bloga ale też wasze, za co serdecznie was przepraszam. 

Postaram się to jakoś nadrobić. 

A nowa rzecz pojawi się...hm...SOON :>.

P.S. School sucks, start a band.

xoxo Kot

środa, 10 października 2012

Notka informacyjna

Cześć wszystkim :).
Ugh, nie mam pojęcia, co napisać.
Może tak: postanowiłam założyć bloga. Nie mam pojęcia, co mnie tchnęło, chyba po prostu jakaś nagła wena, a może chęć umilenia sobie jesiennego, nudnego popołudnia. Pojawił się więc szybko i zapewne szybko zniknie (znając mnie). Ale nie ważne, póki co jest i witam was na nim serdecznie :).
Będę tu zamieszczać swoje myśli, pisane w przypływie inspiracji teksty i tym podobne.
Od razu uprzedzam, że opowiadaniem to bym tego nie nazwała. Moje zdolności nie są na tyle rozwinięte, hehe.
No ale mniejsza z tym.
O sobie mogę powiedzieć tylko tyle, że całym sercem kocham muzykę i lubię pisać i rysować, naprawdę bardzo lubię. Tak więc jakichś bazgrołów też możecie się spodziewać :D.
Hm...co jeszcze...sama nie wiem. Nie mam zbyt dużo czasu, także o jakiejkolwiek regularności nie ma w ogóle mowy. Ta strona jest generalnie bardziej dla mojej własnej przyjemności, jednak będzie mi niezmiernie miło, jeśli ktoś tu będzie zaglądał.

Żegnajcie kociaki ;D.

xoxo Kot z Marsa/ runaway_scars

All we are is bullets


Wszystko miałem już dokładnie zaplanowane. Wiedziałem, że dzisiaj jest ten dzień. Że dzisiaj to się stanie. Zostawiłem pozostałym list. Niewiele miałem im do powiedzenia. Sam nie wiedziałem, jak mam ująć w słowa to, co czuję. Jak mam na kartce papieru streścić całe swoje życie. Jak wyrazić tą całą frustrację w zdaniach. Nie wiedziałem, nie było to możliwe, więc napisałem im tylko parę sztampowych zdań typu : „Kocham was” i „Przykro mi”. Nie było mi przykro. Miałem to gdzieś. Miałem wszystko i wszystkich gdzieś. Nie mogłem dłużej czekać, nie potrafiłem. Każdy kolejny dzień był tylko straconą szansą na to, by wreszcie się uwolnić. Ale dzisiaj będzie inaczej, dzisiaj nie poczuję do siebie odrazy i nie nazwę się tchórzem, jak przez te wszystkie miesiące. Zrobię to, kurwa, zrobię. Upewniłem się jeszcze raz, że to, co nabazgroliłem na świstku z zeszytu jest czytelne i wsadziłem list do koperty. Nawet nie wiedziałem po co to robię, przecież ich i tak to nie obchodzi. Ale czułem, że muszę. Taki był zwyczaj. Wszystko miało być dziś idealne, dopięte na ostatni guzik.

*

Pogoda była wspaniała. Mogło być już po zachodzie słońca, ale nie wiedziałem tego, bo gruba warstwa szarych chmur przysłoniła jesienne niebo. Wiał wiatr i było zimno, co trochę mnie niepokoiło, bo nie wiedziałem, jak będzie na górze. Z drugiej strony nie wziąłem żadnego okrycia wierzchniego. I tak nie będę go potrzebował. Wyszedłem z domu zupełnie zrelaksowany i po raz ostatni spojrzałem w okno swojej sypialni. Miałem wrażenie, że zostawiam te wszystkie okropne wspomnienia w jej ścianach, a zastępuję je błogością i pogodzeniem się ze światem. Cała ta złość, ta bezsilność i ten bezgraniczny smutek zdawały się już dawno ulecieć z mojego ciała, a na ich miejsce przyszła moja wierna kompanka - obojętność. Była ona ze mną tak długo, ze nawet nie zauważyłem, kiedy kompletnie mnie pochłonęła. Ale teraz, idąc oświetloną latarniami ulicą, w ten szary, jesienny wieczór, czułem już tylko ulgę. Pogodziłem się z tym, co miało nastąpić. Byłem tak blisko… Wszedłem śmiało do wysokiego wieżowca i wjechałem windą na samą górę. Już wcześniej tu byłem i sprawdziłem, że wejście na dach było otwarte. To było rzadkością, więc dodatkowo utwierdziłem się w przekonaniu, że tak właśnie miałem skończyć swój los, że moje przeznaczenie tego chciało. Uśmiechnąłem się do siebie, kiedy metalowa klapa zaskrzypiała, a ja poczułem znowu ten chłodny wiatr na mojej twarzy. Po chwili byłem już na dachu.

Tak jak myślałem było cholernie zimno, ale nie zwracałem na to uwagi. Silne podmuchy wiatru co rusz targały moje włosy w przeróżne strony. Spojrzałem w górę. Niebo było tak blisko, widziałem je tuż nad swoją głową. Nie płakałem ani nie panikowałem, byłem opanowany jak nigdy w życiu. Podszedłem do krawędzi wieżowca i aż zakręciło mi się w głowie. Było wysoko. Kurewsko wysoko. Nigdy w życiu nie byłem aż tak wysoko. A jednocześnie tak nisko. Mimowolnie zadrżałem ze strachu, po czym jednak szybko się uspokoiłem. NIE  STCHÓRZĘ. Nie tym razem. Usiadłem na gzymsie i zamachałem nogami poza krawędzią dachu. Nie spieszyło mi się, chciałem ostatni raz popatrzeć sobie na kołyszące się pod wpływem wiatru drzewa; na ludzi, którzy stąd wydawali się tacy malutcy; na horyzont, który majaczył w tle. Zaczynało się ściemniać. Jakieś małe drzewo w oddali zostało brutalnie pozbawione ostatnich liści, inne jednak dzielnie wytrzymywały brak światła i podmuchy powietrza. Ja byłem właśnie tym gołym, uschniętym drzewem. Pozbawiony ze wszystkiego, co kochałem, jednak nikt tego nie zauważał, bo przecież nie wyróżniałem się pomiędzy wysokimi, zielonymi topolami. W tym momencie też nikt mnie nie zauważał. Wodziłem wzrokiem za ludźmi, wszyscy pędzili w swoje strony i nikomu nie przyszło by na myśl patrzeć na dach budynku. Bo po co? Woleli patrzeć pod nogi a nie w gwiazdy.

*

Szedłem chodnikiem na jakimś blokowisku, starając się za wszelką cenę unikać podejrzanie wyglądających klatek schodowych czy zaułków, w których pełno było śmierdzących żuli i bandytów. Nienawidziłem tego miasta z całej swojej duszy, a ta dzielnica przyprawiała mnie wręcz o mdłości. Zorientowałem się, że jest jakoś nieswojo. Za cicho. Przystanąłem i, sam nie wiem dlaczego, spojrzałem w górę. Zamurowało mnie. Ktoś siedział na dachu. Przestraszyłem się nie na żarty, nie wiedziałem, co mam zrobić w tej niecodziennej sytuacji. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo na dachu, a ta postać wyglądała jak widmo czy duch. Czy to jakiś znudzony dzieciak z patologicznej rodziny czy może faktycznie ktoś, kto… no właśnie, kto co? Próbuje się zabić? A może tylko obserwuje? Ale przecież to nie jest normalne. Nie miałem pewności, ale coś we mnie drgnęło i w ułamku sekundy podjąłem decyzję. Sam nie wiem dlaczego ale wbiegłem do klatki budynku i nacisnąłem guzik windy, w duchu przeklinając ją, by jechała szybciej. Kiedy wreszcie pojawiła się kabina wsiadłem do niej, nacisnąłem guzik z nr 10 i czekałem. Wydawało mi się, że jadę godzinę, mimo że w rzeczywistości nie minęła nawet minuta. W tym krótkim czasie jednak w mojej głowie pojawiły się najczarniejsze scenariusze odnośnie osoby na dachu. W końcu wysiadłem z windy i rzuciłem się biegiem w kierunku widocznej na ścianie drabiny. Klapa nad nią była otwarta. Niewiele myśląc wszedłem na górę. Nie miałem bladego pojęcia, co miałem zaraz zrobić; postanowiłem, że będę po prostu improwizował. Przez moment nie widziałem, kim jest ta biedna, zdesperowana osoba, ale kiedy już nabrałem pewności moje serce stanęło w pół uderzenia. Gerard. GERARD! Stanąłem jak wryty, próbując przypomnieć sobie, jak się oddycha. Chłopak chyba mnie zauważył, bo odwrócił głowę w moją stronę. Jego oczy wyrażały wszystko. Szybko wstał i przeszedł na drugą stronę dachu, a ja w końcu odzyskałem mowę.

-G… Gerard!  P… proszę… co ty… - Nie byłem w stanie się poruszyć. Bałem się, że jakikolwiek mój krok go spłoszy i nie uda mi się go uratować. Bo co do tego, że chciałem go uratować, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wyciągnąłem nieśmiało rękę w jego stronę i gestem starałem się pokazać mu, by nie robił żadnych gwałtownych ruchów.

*

-Nie powinno cie tu być, Frank. – odpowiedział pozornie opanowanym głosem czarnowłosy chłopak.  Jego oczy były zupełnie puste, tak jakby patrzył na wszystko zza szyby, jakby go to wcale nie dotyczyło. W gruncie rzeczy tak się właśnie czuł. Obecność Franka, tego miłego, ładnego chłopaka trochę go zaskoczyła, ale postanowił, że nic ani nikt go nie powstrzyma. Spojrzał na niego. Jego dłoń wyciągnięta była w jego stronę tak jakby chciał, żeby ją chwycił. Ale stał nieruchomo. Frank po chwili odezwał się.
-Gee… proszę… błagam cię, nie rób tego. Ty nie możesz umrzeć, rozumiesz? Po prostu chwyć moją rękę, dobrze? Proszę Gee, nie zbliżaj się do krawędzi.

Frank go błagał, to było coś nowego. Nikt go nigdy o nic nie błagał. No, chyba że liczą się te niezliczone próby odciągnięcia go od alkoholu, ponawiane przez jego mamę i brata. Zmarszczył brwi na wspomnienie swoich bliskich, nie chciał sobie nimi teraz zaprzątać głowy, bo mogłoby go to zdekoncentrować.  Ciałem Gerarda przez chwilę zawładnęły dreszcze, było bardzo zimno, a on miał na sobie tylko białą koszulę i czarne spodnie. Stwierdził, że biała koszula będzie pasować, a jego zwłoki będą przynajmniej wyglądały jako-tako elegancko. Jak przystało na martwego.

Niebo powoli stawało się ciemne, a dwaj chłopacy nadal stali na dachu, patrząc na siebie bez słowa.

Frank zrobił jeden, mały kroczek w stronę Gerarda, na co ten natychmiast odsunął się jeszcze dalej w tył. Był już jakieś 2 metry od krawędzi. Frank przelotnie spojrzał na dół i głośno przełknął ślinę. Tu było naprawdę wysoko, gdyby Gee skoczył nie byłoby nawet czego zbierać. Frank znów się odezwał, starając się, by ogromny ból i strach w jego sercu nie ujawniły się w jego głosie.

-Gerard, wysłuchaj mnie – starał się brzmieć rzeczowo, jak zawodowy negocjator, jednak ledwo co łączył wyrazy w zdania – Nie rób tego. Nie możesz tego zrobić. Musisz żyć. Masz jeszcze tyle lat przed sobą, tyle wspaniałych chwil. Ja… -zawahał się… ja wiem jak się czujesz. Ja to rozumiem. Ale to nie może się tak skończyć. Pomyśl o swojej mamie, o Mikeim, pomyśl o tych wszystkich osobach, którym na tobie zależy. Jak oni by się czuli. Nie chcesz, żeby cierpieli prawda?

Przestał mówić. Jego wypowiedź co chwilę przerywał głośny huk wiatru. Nie wiedział, czy to, co mówi, ma sens. Gerard nie patrzył na niego, ale gdzieś w dal. Frank wykorzystał ten moment i podszedł jakiś metr bliżej. Teraz dzieliły ich jakieś 4 metry.

*

O niczym innym w tym momencie nie marzyłem, jak tylko rzucić się pędem w stronę Gerarda i odciągnąć go od krawędzi. Był tak blisko, tak niebezpiecznie blisko. Czy on mnie w ogóle słuchał? Nie ważne, musze mówić, mówić cokolwiek, żeby tylko go czymś zająć. Sam nie chciał nic mówić. Kontynuowałem więc:

-Gee, nie rób tego. Żyj. Jeśli nie dla siebie i nie dla twojej rodziny to dla mnie. Gee, zrób to dla mnie. Wiem, że słabo się znamy, ale… ale proszę. –Nie wiedziałem, co więcej mogę powiedzieć. Moja bezradność mnie przytłaczała. W takich chwilach jak ta nie myśli się logicznie, adrenalina tak buzuje w żyłach, że ma się ochotę tylko działać, działać bez zastanowienia. Tymczasem ja musiałem nie tylko powstrzymać się od ruchu, ale i wymyślać sensownie brzmiące zdania.  Zdziwiło mnie, że potrafię się na tyle opanować. Patrzyłem na mojego kolegę, którego los był teraz w moich rękach. Martwiłem się i zastanawiałem, co dalej, gdy Gerard przemówił cicho.

-Frankie, żałuję, że tu jesteś. Nie chciałem, byś był tego świadkiem, ale nie mam wyboru. Rozumiesz? Nie mam wyboru.

-Ależ masz wybór, Gerard, masz wybór! Przecież możesz żyć! – krzyknąłem, nie potrafiąc już dłużej powstrzymywać emocji. Poczułem, że do oczu napływają mi łzy i błagałem opatrzność czy cokolwiek innego, by nie spłynęły mi po policzkach. Musiałem być twardy. Na szczęście wiatr natychmiast osuszył mi twarz.

W jednej chwili Gerard przybliżył się do gzymsu i wszedł na wąziutki murek okalający dach. Serce podskoczyło mi do gardła, ale ten zaczął powoli iść, z rękoma wyciągniętymi dla zachowania równowagi. Wyglądał teraz jak małe dziecko, które spaceruje po murkach podczas spaceru z matką. Tyle że on nie był dzieckiem. O nie, on dorósł szybko. Za szybko. Życie nieraz zmieszało go z błotem, wiedziałem to nawet bez jego wyjaśnień. Gee zatrzymał się w połowie murku i zaczął monolog.

*

Sam nie wiedziałem, dlaczego mu to mówiłem. Może po prostu znudzi go moja opowieść i da sobie spokój. Liczyłem na to. Nie chciałem na jego oczach umierać. Nie chciałem go zostawiać tak zdruzgotanego w krainie żywych. Ten chłopak naprawdę miał w sobie chęć do życia i widziałem przed nim wspaniałą przyszłość. To dziwne, bo kiedyś,  dawno temu, widziałem ją też przed sobą. Westchnąłem i zacząłem mówić spokojnie:

-Wiesz, Frank, może i masz rację. Może mógłbym zmusić się do… egzystencji, bo tego z pewnością nie można nazwać życiem. Może mógłbym to wszystko ciągnąc. Ale po co? Po co, Frankie? Żeby znienawidzić siebie jeszcze bardziej? Nie jest to chyba nawet możliwe. Zrozum, ja umarłem już dawno temu. Już dawno temu przestałem być człowiekiem. Jestem tylko maszyną, automatem. Czuję się tak, jakby moje serce przestało bić. Jakby było całe zardzewiałe i połamane. Czasem wręcz je czuję, czuję tą ogromną, ołowianą kulę, która ciągnie mnie w dół jak kotwica. Nie potrafię dłużej. Już dawno przestało mi zależeć. Nie jestem już nawet zdolny do odczuwania emocji. Kiedyś jeszcze potrafiłem rozpalić w sobie złość albo chociaż poczuć smutek, teraz jestem już tylko otępiały, nieobecny. Wątpię, abyś kiedykolwiek zrozumiał jak to jest, nie życzę ci tego. Nie życzę ci, żebyś zmienił się w taki wrak jak ja. Nienawidzić samego siebie to okropne uczucie, a ja muszę zmagać się z nim codziennie. Każdego dnia przeszłość nie odstępuje mnie na krok i próbuje zniszczyć wszystko, co robię w teraźniejszości. Nie potrafię się uwolnić od wspomnień. Codziennie udaję, że wszystko jest w porządku, kiedy w głębi siebie czuję, że się zapadam. Ale gram, kłamię, nawet całkiem nieźle mi to wychodzi. Nie pamiętam nawet, co to szczęście, rozpoznaję tylko względne zadowolenie. Staram się funkcjonować jak normalny człowiek, ale to nie jest życie, wiesz? To po prostu nie jest życie. Więc dlaczego miałbym teraz się nie zabić? Może to wszystko, te drzewa i niebo, to tylko sen, a kiedy umrę obudzę się z koszmaru i będę szczęśliwy?

Urwałem na moment i spojrzałem w oczy Franka. Były przejęte. Widziałem w nich to, czego tak bardzo mi brakowało – zainteresowanie, troskę, odrobinę współczucia. Pomyślałem, że właśnie te oczy chciałbym widzieć codziennie w nowym życiu. Właśnie te oczy mogłyby rozświetlać każdy dzień w wieczności. Ale to były tylko marzenia, a liczyła się obecna chwila. Uniosłem ręce do góry, gotów do ostatniego lotu. Po chwili dodałem jeszcze jedno, ostatnie zdanie:

- Sensem życia jest miłość. A mnie nikt nie kocha, Frank.

-JA ciebie kocham, Gee.

*

-JA ciebie kocham, Gee.  – Powiedziałem cicho.  – Ja ciebie kocham. – Powtórzyłem głośniej i tym razem z moich oczu popłynęło kilka łez, których nie mogłem dłużej dusić w sobie. Powiedziałem mu to. Powiedziałem. Całkowicie świadomie. Byłem tego pewny jak niczego innego w życiu. Wyznałem to szczerze, z głębi serca, gotowy ponieść wszystkie konsekwencje, które idą za tą deklaracją. Te słowa spowodowały, że moje serce z każdą sekunda utwierdzało się w tym przekonaniu, napełniając się uczuciem. Z każdym momentem kochałem Gerarda jeszcze bardziej, co dodawało mi teraz odwagi.

-Kocham cię, słyszysz? – powtórzyłem głosem, w którym nie było nawet cienia wątpliwości.
Nagle zawiał mocny wiatr i Gee się zachwiał. Rzuciłem się w jego stronę gotowy złapać go, by nie skoczył, ten jednak osunął się na kolana i zaczął głośno płakać. Natychmiast przytuliłem go, jednocześnie starając się odgrodzić jego ciało od gzymsu, którego kawałek oderwał się i spadł. Gerardem targały drgawki, płakał tak rozpaczliwie, że łamało mi to serce, ale wiedziałem, że już nie skoczy. W całym moim życiu nie doznałem tak wielkiej ulgi. Cały czas mówiłem cicho:

-Już dobrze, już w porządku, jesteś bezpieczny, kocham cię…

W tym momencie usłyszałem dochodzące z oddali syreny radiowozów. Widocznie ktoś zauważył całe zajście i zadzwonił po policję. Nadal obejmowałem Gerarda, powtarzając wciąż te same słowa i całując go we włosy. Chwilę potem na dachu zjawiło się dwóch funkcjonariuszy, których gestem dłoni zatrzymałem. Nie chciałem, by Gerard się zawstydził lub wystraszył. Kiedy czarnowłosy trochę się uspokoił pozwoliłem oficerom podejść do nas i podniosłem Gerarda z betonu. Powoli odprowadziłem go do klapy w podłodze. Był bezpieczny. Żył.

*

Całe to zdarzenie obserwowałam ja, Mroczna Kusicielka, oczywiście z dużym dystansem. Takie rzeczy się zdarzały, jednak mimo to byłam zawiedziona, że nie udało mi się pochłonąć kolejnego życia. Dość już miałam starych, szczęśliwych ludzi, których razem z moją siostrą, Czarną Śmiercią, ciągnęłyśmy  bezlitośnie w zaświaty. Chciałam kogoś nowego, jakiejś młodej duszy do potępienia, jednak tym razem nie było mi to dane. Wzruszyłam tylko ramionami i jednym ruchem szaty przeniosłam się w inne miejsce. Tym razem temu chłopakowi się upiekło, ale tak łatwo z niego nie zrezygnuję. Dam mu spokój.

Na razie.