środa, 10 października 2012

All we are is bullets


Wszystko miałem już dokładnie zaplanowane. Wiedziałem, że dzisiaj jest ten dzień. Że dzisiaj to się stanie. Zostawiłem pozostałym list. Niewiele miałem im do powiedzenia. Sam nie wiedziałem, jak mam ująć w słowa to, co czuję. Jak mam na kartce papieru streścić całe swoje życie. Jak wyrazić tą całą frustrację w zdaniach. Nie wiedziałem, nie było to możliwe, więc napisałem im tylko parę sztampowych zdań typu : „Kocham was” i „Przykro mi”. Nie było mi przykro. Miałem to gdzieś. Miałem wszystko i wszystkich gdzieś. Nie mogłem dłużej czekać, nie potrafiłem. Każdy kolejny dzień był tylko straconą szansą na to, by wreszcie się uwolnić. Ale dzisiaj będzie inaczej, dzisiaj nie poczuję do siebie odrazy i nie nazwę się tchórzem, jak przez te wszystkie miesiące. Zrobię to, kurwa, zrobię. Upewniłem się jeszcze raz, że to, co nabazgroliłem na świstku z zeszytu jest czytelne i wsadziłem list do koperty. Nawet nie wiedziałem po co to robię, przecież ich i tak to nie obchodzi. Ale czułem, że muszę. Taki był zwyczaj. Wszystko miało być dziś idealne, dopięte na ostatni guzik.

*

Pogoda była wspaniała. Mogło być już po zachodzie słońca, ale nie wiedziałem tego, bo gruba warstwa szarych chmur przysłoniła jesienne niebo. Wiał wiatr i było zimno, co trochę mnie niepokoiło, bo nie wiedziałem, jak będzie na górze. Z drugiej strony nie wziąłem żadnego okrycia wierzchniego. I tak nie będę go potrzebował. Wyszedłem z domu zupełnie zrelaksowany i po raz ostatni spojrzałem w okno swojej sypialni. Miałem wrażenie, że zostawiam te wszystkie okropne wspomnienia w jej ścianach, a zastępuję je błogością i pogodzeniem się ze światem. Cała ta złość, ta bezsilność i ten bezgraniczny smutek zdawały się już dawno ulecieć z mojego ciała, a na ich miejsce przyszła moja wierna kompanka - obojętność. Była ona ze mną tak długo, ze nawet nie zauważyłem, kiedy kompletnie mnie pochłonęła. Ale teraz, idąc oświetloną latarniami ulicą, w ten szary, jesienny wieczór, czułem już tylko ulgę. Pogodziłem się z tym, co miało nastąpić. Byłem tak blisko… Wszedłem śmiało do wysokiego wieżowca i wjechałem windą na samą górę. Już wcześniej tu byłem i sprawdziłem, że wejście na dach było otwarte. To było rzadkością, więc dodatkowo utwierdziłem się w przekonaniu, że tak właśnie miałem skończyć swój los, że moje przeznaczenie tego chciało. Uśmiechnąłem się do siebie, kiedy metalowa klapa zaskrzypiała, a ja poczułem znowu ten chłodny wiatr na mojej twarzy. Po chwili byłem już na dachu.

Tak jak myślałem było cholernie zimno, ale nie zwracałem na to uwagi. Silne podmuchy wiatru co rusz targały moje włosy w przeróżne strony. Spojrzałem w górę. Niebo było tak blisko, widziałem je tuż nad swoją głową. Nie płakałem ani nie panikowałem, byłem opanowany jak nigdy w życiu. Podszedłem do krawędzi wieżowca i aż zakręciło mi się w głowie. Było wysoko. Kurewsko wysoko. Nigdy w życiu nie byłem aż tak wysoko. A jednocześnie tak nisko. Mimowolnie zadrżałem ze strachu, po czym jednak szybko się uspokoiłem. NIE  STCHÓRZĘ. Nie tym razem. Usiadłem na gzymsie i zamachałem nogami poza krawędzią dachu. Nie spieszyło mi się, chciałem ostatni raz popatrzeć sobie na kołyszące się pod wpływem wiatru drzewa; na ludzi, którzy stąd wydawali się tacy malutcy; na horyzont, który majaczył w tle. Zaczynało się ściemniać. Jakieś małe drzewo w oddali zostało brutalnie pozbawione ostatnich liści, inne jednak dzielnie wytrzymywały brak światła i podmuchy powietrza. Ja byłem właśnie tym gołym, uschniętym drzewem. Pozbawiony ze wszystkiego, co kochałem, jednak nikt tego nie zauważał, bo przecież nie wyróżniałem się pomiędzy wysokimi, zielonymi topolami. W tym momencie też nikt mnie nie zauważał. Wodziłem wzrokiem za ludźmi, wszyscy pędzili w swoje strony i nikomu nie przyszło by na myśl patrzeć na dach budynku. Bo po co? Woleli patrzeć pod nogi a nie w gwiazdy.

*

Szedłem chodnikiem na jakimś blokowisku, starając się za wszelką cenę unikać podejrzanie wyglądających klatek schodowych czy zaułków, w których pełno było śmierdzących żuli i bandytów. Nienawidziłem tego miasta z całej swojej duszy, a ta dzielnica przyprawiała mnie wręcz o mdłości. Zorientowałem się, że jest jakoś nieswojo. Za cicho. Przystanąłem i, sam nie wiem dlaczego, spojrzałem w górę. Zamurowało mnie. Ktoś siedział na dachu. Przestraszyłem się nie na żarty, nie wiedziałem, co mam zrobić w tej niecodziennej sytuacji. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo na dachu, a ta postać wyglądała jak widmo czy duch. Czy to jakiś znudzony dzieciak z patologicznej rodziny czy może faktycznie ktoś, kto… no właśnie, kto co? Próbuje się zabić? A może tylko obserwuje? Ale przecież to nie jest normalne. Nie miałem pewności, ale coś we mnie drgnęło i w ułamku sekundy podjąłem decyzję. Sam nie wiem dlaczego ale wbiegłem do klatki budynku i nacisnąłem guzik windy, w duchu przeklinając ją, by jechała szybciej. Kiedy wreszcie pojawiła się kabina wsiadłem do niej, nacisnąłem guzik z nr 10 i czekałem. Wydawało mi się, że jadę godzinę, mimo że w rzeczywistości nie minęła nawet minuta. W tym krótkim czasie jednak w mojej głowie pojawiły się najczarniejsze scenariusze odnośnie osoby na dachu. W końcu wysiadłem z windy i rzuciłem się biegiem w kierunku widocznej na ścianie drabiny. Klapa nad nią była otwarta. Niewiele myśląc wszedłem na górę. Nie miałem bladego pojęcia, co miałem zaraz zrobić; postanowiłem, że będę po prostu improwizował. Przez moment nie widziałem, kim jest ta biedna, zdesperowana osoba, ale kiedy już nabrałem pewności moje serce stanęło w pół uderzenia. Gerard. GERARD! Stanąłem jak wryty, próbując przypomnieć sobie, jak się oddycha. Chłopak chyba mnie zauważył, bo odwrócił głowę w moją stronę. Jego oczy wyrażały wszystko. Szybko wstał i przeszedł na drugą stronę dachu, a ja w końcu odzyskałem mowę.

-G… Gerard!  P… proszę… co ty… - Nie byłem w stanie się poruszyć. Bałem się, że jakikolwiek mój krok go spłoszy i nie uda mi się go uratować. Bo co do tego, że chciałem go uratować, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wyciągnąłem nieśmiało rękę w jego stronę i gestem starałem się pokazać mu, by nie robił żadnych gwałtownych ruchów.

*

-Nie powinno cie tu być, Frank. – odpowiedział pozornie opanowanym głosem czarnowłosy chłopak.  Jego oczy były zupełnie puste, tak jakby patrzył na wszystko zza szyby, jakby go to wcale nie dotyczyło. W gruncie rzeczy tak się właśnie czuł. Obecność Franka, tego miłego, ładnego chłopaka trochę go zaskoczyła, ale postanowił, że nic ani nikt go nie powstrzyma. Spojrzał na niego. Jego dłoń wyciągnięta była w jego stronę tak jakby chciał, żeby ją chwycił. Ale stał nieruchomo. Frank po chwili odezwał się.
-Gee… proszę… błagam cię, nie rób tego. Ty nie możesz umrzeć, rozumiesz? Po prostu chwyć moją rękę, dobrze? Proszę Gee, nie zbliżaj się do krawędzi.

Frank go błagał, to było coś nowego. Nikt go nigdy o nic nie błagał. No, chyba że liczą się te niezliczone próby odciągnięcia go od alkoholu, ponawiane przez jego mamę i brata. Zmarszczył brwi na wspomnienie swoich bliskich, nie chciał sobie nimi teraz zaprzątać głowy, bo mogłoby go to zdekoncentrować.  Ciałem Gerarda przez chwilę zawładnęły dreszcze, było bardzo zimno, a on miał na sobie tylko białą koszulę i czarne spodnie. Stwierdził, że biała koszula będzie pasować, a jego zwłoki będą przynajmniej wyglądały jako-tako elegancko. Jak przystało na martwego.

Niebo powoli stawało się ciemne, a dwaj chłopacy nadal stali na dachu, patrząc na siebie bez słowa.

Frank zrobił jeden, mały kroczek w stronę Gerarda, na co ten natychmiast odsunął się jeszcze dalej w tył. Był już jakieś 2 metry od krawędzi. Frank przelotnie spojrzał na dół i głośno przełknął ślinę. Tu było naprawdę wysoko, gdyby Gee skoczył nie byłoby nawet czego zbierać. Frank znów się odezwał, starając się, by ogromny ból i strach w jego sercu nie ujawniły się w jego głosie.

-Gerard, wysłuchaj mnie – starał się brzmieć rzeczowo, jak zawodowy negocjator, jednak ledwo co łączył wyrazy w zdania – Nie rób tego. Nie możesz tego zrobić. Musisz żyć. Masz jeszcze tyle lat przed sobą, tyle wspaniałych chwil. Ja… -zawahał się… ja wiem jak się czujesz. Ja to rozumiem. Ale to nie może się tak skończyć. Pomyśl o swojej mamie, o Mikeim, pomyśl o tych wszystkich osobach, którym na tobie zależy. Jak oni by się czuli. Nie chcesz, żeby cierpieli prawda?

Przestał mówić. Jego wypowiedź co chwilę przerywał głośny huk wiatru. Nie wiedział, czy to, co mówi, ma sens. Gerard nie patrzył na niego, ale gdzieś w dal. Frank wykorzystał ten moment i podszedł jakiś metr bliżej. Teraz dzieliły ich jakieś 4 metry.

*

O niczym innym w tym momencie nie marzyłem, jak tylko rzucić się pędem w stronę Gerarda i odciągnąć go od krawędzi. Był tak blisko, tak niebezpiecznie blisko. Czy on mnie w ogóle słuchał? Nie ważne, musze mówić, mówić cokolwiek, żeby tylko go czymś zająć. Sam nie chciał nic mówić. Kontynuowałem więc:

-Gee, nie rób tego. Żyj. Jeśli nie dla siebie i nie dla twojej rodziny to dla mnie. Gee, zrób to dla mnie. Wiem, że słabo się znamy, ale… ale proszę. –Nie wiedziałem, co więcej mogę powiedzieć. Moja bezradność mnie przytłaczała. W takich chwilach jak ta nie myśli się logicznie, adrenalina tak buzuje w żyłach, że ma się ochotę tylko działać, działać bez zastanowienia. Tymczasem ja musiałem nie tylko powstrzymać się od ruchu, ale i wymyślać sensownie brzmiące zdania.  Zdziwiło mnie, że potrafię się na tyle opanować. Patrzyłem na mojego kolegę, którego los był teraz w moich rękach. Martwiłem się i zastanawiałem, co dalej, gdy Gerard przemówił cicho.

-Frankie, żałuję, że tu jesteś. Nie chciałem, byś był tego świadkiem, ale nie mam wyboru. Rozumiesz? Nie mam wyboru.

-Ależ masz wybór, Gerard, masz wybór! Przecież możesz żyć! – krzyknąłem, nie potrafiąc już dłużej powstrzymywać emocji. Poczułem, że do oczu napływają mi łzy i błagałem opatrzność czy cokolwiek innego, by nie spłynęły mi po policzkach. Musiałem być twardy. Na szczęście wiatr natychmiast osuszył mi twarz.

W jednej chwili Gerard przybliżył się do gzymsu i wszedł na wąziutki murek okalający dach. Serce podskoczyło mi do gardła, ale ten zaczął powoli iść, z rękoma wyciągniętymi dla zachowania równowagi. Wyglądał teraz jak małe dziecko, które spaceruje po murkach podczas spaceru z matką. Tyle że on nie był dzieckiem. O nie, on dorósł szybko. Za szybko. Życie nieraz zmieszało go z błotem, wiedziałem to nawet bez jego wyjaśnień. Gee zatrzymał się w połowie murku i zaczął monolog.

*

Sam nie wiedziałem, dlaczego mu to mówiłem. Może po prostu znudzi go moja opowieść i da sobie spokój. Liczyłem na to. Nie chciałem na jego oczach umierać. Nie chciałem go zostawiać tak zdruzgotanego w krainie żywych. Ten chłopak naprawdę miał w sobie chęć do życia i widziałem przed nim wspaniałą przyszłość. To dziwne, bo kiedyś,  dawno temu, widziałem ją też przed sobą. Westchnąłem i zacząłem mówić spokojnie:

-Wiesz, Frank, może i masz rację. Może mógłbym zmusić się do… egzystencji, bo tego z pewnością nie można nazwać życiem. Może mógłbym to wszystko ciągnąc. Ale po co? Po co, Frankie? Żeby znienawidzić siebie jeszcze bardziej? Nie jest to chyba nawet możliwe. Zrozum, ja umarłem już dawno temu. Już dawno temu przestałem być człowiekiem. Jestem tylko maszyną, automatem. Czuję się tak, jakby moje serce przestało bić. Jakby było całe zardzewiałe i połamane. Czasem wręcz je czuję, czuję tą ogromną, ołowianą kulę, która ciągnie mnie w dół jak kotwica. Nie potrafię dłużej. Już dawno przestało mi zależeć. Nie jestem już nawet zdolny do odczuwania emocji. Kiedyś jeszcze potrafiłem rozpalić w sobie złość albo chociaż poczuć smutek, teraz jestem już tylko otępiały, nieobecny. Wątpię, abyś kiedykolwiek zrozumiał jak to jest, nie życzę ci tego. Nie życzę ci, żebyś zmienił się w taki wrak jak ja. Nienawidzić samego siebie to okropne uczucie, a ja muszę zmagać się z nim codziennie. Każdego dnia przeszłość nie odstępuje mnie na krok i próbuje zniszczyć wszystko, co robię w teraźniejszości. Nie potrafię się uwolnić od wspomnień. Codziennie udaję, że wszystko jest w porządku, kiedy w głębi siebie czuję, że się zapadam. Ale gram, kłamię, nawet całkiem nieźle mi to wychodzi. Nie pamiętam nawet, co to szczęście, rozpoznaję tylko względne zadowolenie. Staram się funkcjonować jak normalny człowiek, ale to nie jest życie, wiesz? To po prostu nie jest życie. Więc dlaczego miałbym teraz się nie zabić? Może to wszystko, te drzewa i niebo, to tylko sen, a kiedy umrę obudzę się z koszmaru i będę szczęśliwy?

Urwałem na moment i spojrzałem w oczy Franka. Były przejęte. Widziałem w nich to, czego tak bardzo mi brakowało – zainteresowanie, troskę, odrobinę współczucia. Pomyślałem, że właśnie te oczy chciałbym widzieć codziennie w nowym życiu. Właśnie te oczy mogłyby rozświetlać każdy dzień w wieczności. Ale to były tylko marzenia, a liczyła się obecna chwila. Uniosłem ręce do góry, gotów do ostatniego lotu. Po chwili dodałem jeszcze jedno, ostatnie zdanie:

- Sensem życia jest miłość. A mnie nikt nie kocha, Frank.

-JA ciebie kocham, Gee.

*

-JA ciebie kocham, Gee.  – Powiedziałem cicho.  – Ja ciebie kocham. – Powtórzyłem głośniej i tym razem z moich oczu popłynęło kilka łez, których nie mogłem dłużej dusić w sobie. Powiedziałem mu to. Powiedziałem. Całkowicie świadomie. Byłem tego pewny jak niczego innego w życiu. Wyznałem to szczerze, z głębi serca, gotowy ponieść wszystkie konsekwencje, które idą za tą deklaracją. Te słowa spowodowały, że moje serce z każdą sekunda utwierdzało się w tym przekonaniu, napełniając się uczuciem. Z każdym momentem kochałem Gerarda jeszcze bardziej, co dodawało mi teraz odwagi.

-Kocham cię, słyszysz? – powtórzyłem głosem, w którym nie było nawet cienia wątpliwości.
Nagle zawiał mocny wiatr i Gee się zachwiał. Rzuciłem się w jego stronę gotowy złapać go, by nie skoczył, ten jednak osunął się na kolana i zaczął głośno płakać. Natychmiast przytuliłem go, jednocześnie starając się odgrodzić jego ciało od gzymsu, którego kawałek oderwał się i spadł. Gerardem targały drgawki, płakał tak rozpaczliwie, że łamało mi to serce, ale wiedziałem, że już nie skoczy. W całym moim życiu nie doznałem tak wielkiej ulgi. Cały czas mówiłem cicho:

-Już dobrze, już w porządku, jesteś bezpieczny, kocham cię…

W tym momencie usłyszałem dochodzące z oddali syreny radiowozów. Widocznie ktoś zauważył całe zajście i zadzwonił po policję. Nadal obejmowałem Gerarda, powtarzając wciąż te same słowa i całując go we włosy. Chwilę potem na dachu zjawiło się dwóch funkcjonariuszy, których gestem dłoni zatrzymałem. Nie chciałem, by Gerard się zawstydził lub wystraszył. Kiedy czarnowłosy trochę się uspokoił pozwoliłem oficerom podejść do nas i podniosłem Gerarda z betonu. Powoli odprowadziłem go do klapy w podłodze. Był bezpieczny. Żył.

*

Całe to zdarzenie obserwowałam ja, Mroczna Kusicielka, oczywiście z dużym dystansem. Takie rzeczy się zdarzały, jednak mimo to byłam zawiedziona, że nie udało mi się pochłonąć kolejnego życia. Dość już miałam starych, szczęśliwych ludzi, których razem z moją siostrą, Czarną Śmiercią, ciągnęłyśmy  bezlitośnie w zaświaty. Chciałam kogoś nowego, jakiejś młodej duszy do potępienia, jednak tym razem nie było mi to dane. Wzruszyłam tylko ramionami i jednym ruchem szaty przeniosłam się w inne miejsce. Tym razem temu chłopakowi się upiekło, ale tak łatwo z niego nie zrezygnuję. Dam mu spokój.

Na razie.

5 komentarzy:

  1. Ej, ciekawy pomysł daje ci zakończenie. Mroczna Kusicielka wcale nie musi opuszczać tych dwoje. Przecież może się nad nimi znęcać, zbliżyć ich do swojej siostry... to intrygujące! Ah i cały shot- samobójstwo, czyli jeden z moich ulubionych frerardowych wątków. Jest taki bardzo emocjonalny. Lubię emocje. Też piszę shota o samobójstwie, ale ma zupełnie inny charakter niż twoje, don't worry :) czekam na kolejne dzieła, bo lubię krótkie formy. Długie czasem mnie nudzą i nie chce się człowiekowi do nich wracać. A krótkie można czytać parę razy bez poczucia straty czasu. Dalej, pisz następne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aww Zombies, nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczą twoje słowa :D. A shot powstał jakoś tak przypadkiem, po prostu przyśniła mi się scena z kolesiem na dachu i stwierdziłam - a kit, napiszę o tym xD. Chociaż muszę przyznać, że pisało mi się to z wielkim trudem, zwłaszcza monolog Gee bo jest taki...mój. No nie ważne, w każdym razie bardzo się cieszę, że ci się podoba :).

      Usuń
  2. Podoba mi się. Podoba mi się jak piszesz. Wiadomo, mam kilka zastrzeżeń, ale to nic strasznego. W sumie to jedno zastrzeżenie - narracja. Wiesz, nie lubię takiej mieszanki. Bo poza tym wszystko super, wszystko bardzo fajnie. Dialogi masz świetne, kurde, takie ambitne! Opisy też są w porządku. Masz we mnie czytelniczkę i oczywistym jest, że wrzucam do polecanych.

    : savemesorrow.blogspot.com :

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Woah, dzięki wielkie za słowa uznania i konstruktywną krytykę! :D Na przyszłość postaram się mniej chaotycznie to wszystko opowiadać. I na serio dziękuję za polecane :3.

      Usuń