Wszystko miałem już dokładnie zaplanowane. Wiedziałem, że
dzisiaj jest ten dzień. Że dzisiaj to się stanie. Zostawiłem pozostałym list.
Niewiele miałem im do powiedzenia. Sam nie wiedziałem, jak mam ująć w słowa to,
co czuję. Jak mam na kartce papieru streścić całe swoje życie. Jak wyrazić tą
całą frustrację w zdaniach. Nie wiedziałem, nie było to możliwe, więc napisałem
im tylko parę sztampowych zdań typu : „Kocham was” i „Przykro mi”. Nie było mi
przykro. Miałem to gdzieś. Miałem wszystko i wszystkich gdzieś. Nie mogłem
dłużej czekać, nie potrafiłem. Każdy kolejny dzień był tylko straconą szansą na
to, by wreszcie się uwolnić. Ale dzisiaj będzie inaczej, dzisiaj nie poczuję do
siebie odrazy i nie nazwę się tchórzem, jak przez te wszystkie miesiące. Zrobię
to, kurwa, zrobię. Upewniłem się jeszcze raz, że to, co nabazgroliłem na
świstku z zeszytu jest czytelne i wsadziłem list do koperty. Nawet nie
wiedziałem po co to robię, przecież ich i tak to nie obchodzi. Ale czułem, że
muszę. Taki był zwyczaj. Wszystko miało być dziś idealne, dopięte na ostatni
guzik.
*
Pogoda była wspaniała. Mogło być już po zachodzie słońca,
ale nie wiedziałem tego, bo gruba warstwa szarych chmur przysłoniła jesienne
niebo. Wiał wiatr i było zimno, co trochę mnie niepokoiło, bo nie wiedziałem,
jak będzie na górze. Z drugiej strony nie wziąłem żadnego okrycia wierzchniego.
I tak nie będę go potrzebował. Wyszedłem z domu zupełnie zrelaksowany i po raz
ostatni spojrzałem w okno swojej sypialni. Miałem wrażenie, że zostawiam te
wszystkie okropne wspomnienia w jej ścianach, a zastępuję je błogością i
pogodzeniem się ze światem. Cała ta złość, ta bezsilność i ten bezgraniczny
smutek zdawały się już dawno ulecieć z mojego ciała, a na ich miejsce przyszła
moja wierna kompanka - obojętność. Była ona ze mną tak długo, ze nawet nie
zauważyłem, kiedy kompletnie mnie pochłonęła. Ale teraz, idąc oświetloną
latarniami ulicą, w ten szary, jesienny wieczór, czułem już tylko ulgę.
Pogodziłem się z tym, co miało nastąpić. Byłem tak blisko… Wszedłem śmiało do
wysokiego wieżowca i wjechałem windą na samą górę. Już wcześniej tu byłem i
sprawdziłem, że wejście na dach było otwarte. To było rzadkością, więc
dodatkowo utwierdziłem się w przekonaniu, że tak właśnie miałem skończyć swój
los, że moje przeznaczenie tego chciało. Uśmiechnąłem się do siebie, kiedy
metalowa klapa zaskrzypiała, a ja poczułem znowu ten chłodny wiatr na mojej
twarzy. Po chwili byłem już na dachu.
Tak jak myślałem było cholernie zimno, ale nie zwracałem na
to uwagi. Silne podmuchy wiatru co rusz targały moje włosy w przeróżne strony.
Spojrzałem w górę. Niebo było tak blisko, widziałem je tuż nad swoją głową. Nie
płakałem ani nie panikowałem, byłem opanowany jak nigdy w życiu. Podszedłem do
krawędzi wieżowca i aż zakręciło mi się w głowie. Było wysoko. Kurewsko wysoko.
Nigdy w życiu nie byłem aż tak wysoko. A jednocześnie tak nisko. Mimowolnie
zadrżałem ze strachu, po czym jednak szybko się uspokoiłem. NIE STCHÓRZĘ. Nie tym razem. Usiadłem na gzymsie
i zamachałem nogami poza krawędzią dachu. Nie spieszyło mi się, chciałem
ostatni raz popatrzeć sobie na kołyszące się pod wpływem wiatru drzewa; na
ludzi, którzy stąd wydawali się tacy malutcy; na horyzont, który majaczył w
tle. Zaczynało się ściemniać. Jakieś małe drzewo w oddali zostało brutalnie
pozbawione ostatnich liści, inne jednak dzielnie wytrzymywały brak światła i
podmuchy powietrza. Ja byłem właśnie tym gołym, uschniętym drzewem. Pozbawiony
ze wszystkiego, co kochałem, jednak nikt tego nie zauważał, bo przecież nie
wyróżniałem się pomiędzy wysokimi, zielonymi topolami. W tym momencie też nikt
mnie nie zauważał. Wodziłem wzrokiem za ludźmi, wszyscy pędzili w swoje strony
i nikomu nie przyszło by na myśl patrzeć na dach budynku. Bo po co? Woleli
patrzeć pod nogi a nie w gwiazdy.
*
Szedłem chodnikiem na jakimś blokowisku, starając się za
wszelką cenę unikać podejrzanie wyglądających klatek schodowych czy zaułków, w
których pełno było śmierdzących żuli i bandytów. Nienawidziłem tego miasta z
całej swojej duszy, a ta dzielnica przyprawiała mnie wręcz o mdłości.
Zorientowałem się, że jest jakoś nieswojo. Za cicho. Przystanąłem i, sam nie
wiem dlaczego, spojrzałem w górę. Zamurowało mnie. Ktoś siedział na dachu. Przestraszyłem
się nie na żarty, nie wiedziałem, co mam zrobić w tej niecodziennej sytuacji. Nigdy
wcześniej nie widziałem nikogo na dachu, a ta postać wyglądała jak widmo czy
duch. Czy to jakiś znudzony dzieciak z patologicznej rodziny czy może
faktycznie ktoś, kto… no właśnie, kto co? Próbuje się zabić? A może tylko
obserwuje? Ale przecież to nie jest normalne. Nie miałem pewności, ale coś we
mnie drgnęło i w ułamku sekundy podjąłem decyzję. Sam nie wiem dlaczego ale wbiegłem
do klatki budynku i nacisnąłem guzik windy, w duchu przeklinając ją, by jechała
szybciej. Kiedy wreszcie pojawiła się kabina wsiadłem do niej, nacisnąłem guzik
z nr 10 i czekałem. Wydawało mi się, że jadę godzinę, mimo że w rzeczywistości
nie minęła nawet minuta. W tym krótkim czasie jednak w mojej głowie pojawiły
się najczarniejsze scenariusze odnośnie osoby na dachu. W końcu wysiadłem z
windy i rzuciłem się biegiem w kierunku widocznej na ścianie drabiny. Klapa nad
nią była otwarta. Niewiele myśląc wszedłem na górę. Nie miałem bladego pojęcia,
co miałem zaraz zrobić; postanowiłem, że będę po prostu improwizował. Przez
moment nie widziałem, kim jest ta biedna, zdesperowana osoba, ale kiedy już
nabrałem pewności moje serce stanęło w pół uderzenia. Gerard. GERARD! Stanąłem
jak wryty, próbując przypomnieć sobie, jak się oddycha. Chłopak chyba mnie
zauważył, bo odwrócił głowę w moją stronę. Jego oczy wyrażały wszystko. Szybko
wstał i przeszedł na drugą stronę dachu, a ja w końcu odzyskałem mowę.
-G… Gerard! P… proszę… co ty… - Nie byłem w stanie się
poruszyć. Bałem się, że jakikolwiek mój krok go spłoszy i nie uda mi się go
uratować. Bo co do tego, że chciałem go uratować, nie miałem najmniejszych
wątpliwości. Wyciągnąłem nieśmiało rękę w jego stronę i gestem starałem się
pokazać mu, by nie robił żadnych gwałtownych ruchów.
*
-Nie powinno cie tu być, Frank. –
odpowiedział pozornie opanowanym głosem czarnowłosy chłopak. Jego oczy były zupełnie puste, tak jakby
patrzył na wszystko zza szyby, jakby go to wcale nie dotyczyło. W gruncie
rzeczy tak się właśnie czuł. Obecność Franka, tego miłego, ładnego chłopaka
trochę go zaskoczyła, ale postanowił, że nic ani nikt go nie powstrzyma.
Spojrzał na niego. Jego dłoń wyciągnięta była w jego stronę tak jakby chciał,
żeby ją chwycił. Ale stał nieruchomo. Frank po chwili odezwał się.
-Gee… proszę… błagam cię, nie rób
tego. Ty nie możesz umrzeć, rozumiesz? Po prostu chwyć moją rękę, dobrze?
Proszę Gee, nie zbliżaj się do krawędzi.
Frank go błagał, to było coś nowego. Nikt go nigdy o nic nie
błagał. No, chyba że liczą się te niezliczone próby odciągnięcia go od alkoholu,
ponawiane przez jego mamę i brata. Zmarszczył brwi na wspomnienie swoich
bliskich, nie chciał sobie nimi teraz zaprzątać głowy, bo mogłoby go to
zdekoncentrować. Ciałem Gerarda przez
chwilę zawładnęły dreszcze, było bardzo zimno, a on miał na sobie tylko białą
koszulę i czarne spodnie. Stwierdził, że biała koszula będzie pasować, a jego
zwłoki będą przynajmniej wyglądały jako-tako elegancko. Jak przystało na
martwego.
Niebo powoli stawało się ciemne, a dwaj chłopacy nadal stali
na dachu, patrząc na siebie bez słowa.
Frank zrobił jeden, mały kroczek w stronę Gerarda, na co ten
natychmiast odsunął się jeszcze dalej w tył. Był już jakieś 2 metry od
krawędzi. Frank przelotnie spojrzał na dół i głośno przełknął ślinę. Tu było
naprawdę wysoko, gdyby Gee skoczył nie byłoby nawet czego zbierać. Frank znów
się odezwał, starając się, by ogromny ból i strach w jego sercu nie ujawniły
się w jego głosie.
-Gerard, wysłuchaj mnie – starał
się brzmieć rzeczowo, jak zawodowy negocjator, jednak ledwo co łączył wyrazy w
zdania – Nie rób tego. Nie możesz tego zrobić. Musisz żyć. Masz jeszcze tyle lat
przed sobą, tyle wspaniałych chwil. Ja… -zawahał się… ja wiem jak się czujesz.
Ja to rozumiem. Ale to nie może się tak skończyć. Pomyśl o swojej mamie, o
Mikeim, pomyśl o tych wszystkich osobach, którym na tobie zależy. Jak oni by
się czuli. Nie chcesz, żeby cierpieli prawda?
Przestał mówić. Jego wypowiedź co chwilę przerywał głośny
huk wiatru. Nie wiedział, czy to, co mówi, ma sens. Gerard nie patrzył na
niego, ale gdzieś w dal. Frank wykorzystał ten moment i podszedł jakiś metr
bliżej. Teraz dzieliły ich jakieś 4 metry.
*
O niczym innym w tym momencie nie marzyłem, jak tylko rzucić
się pędem w stronę Gerarda i odciągnąć go od krawędzi. Był tak blisko, tak
niebezpiecznie blisko. Czy on mnie w ogóle słuchał? Nie ważne, musze mówić,
mówić cokolwiek, żeby tylko go czymś zająć. Sam nie chciał nic mówić.
Kontynuowałem więc:
-Gee, nie rób tego. Żyj. Jeśli
nie dla siebie i nie dla twojej rodziny to dla mnie. Gee, zrób to dla mnie.
Wiem, że słabo się znamy, ale… ale proszę. –Nie wiedziałem, co więcej mogę
powiedzieć. Moja bezradność mnie przytłaczała. W takich chwilach jak ta nie myśli
się logicznie, adrenalina tak buzuje w żyłach, że ma się ochotę tylko działać,
działać bez zastanowienia. Tymczasem ja musiałem nie tylko powstrzymać się od
ruchu, ale i wymyślać sensownie brzmiące zdania. Zdziwiło mnie, że potrafię się na tyle opanować.
Patrzyłem na mojego kolegę, którego los był teraz w moich rękach. Martwiłem się
i zastanawiałem, co dalej, gdy Gerard przemówił cicho.
-Frankie, żałuję, że tu jesteś.
Nie chciałem, byś był tego świadkiem, ale nie mam wyboru. Rozumiesz? Nie mam
wyboru.
-Ależ masz wybór, Gerard, masz
wybór! Przecież możesz żyć! – krzyknąłem, nie potrafiąc już dłużej
powstrzymywać emocji. Poczułem, że do oczu napływają mi łzy i błagałem
opatrzność czy cokolwiek innego, by nie spłynęły mi po policzkach. Musiałem być
twardy. Na szczęście wiatr natychmiast osuszył mi twarz.
W jednej chwili Gerard przybliżył się do gzymsu i wszedł na
wąziutki murek okalający dach. Serce podskoczyło mi do gardła, ale ten zaczął
powoli iść, z rękoma wyciągniętymi dla zachowania równowagi. Wyglądał teraz jak
małe dziecko, które spaceruje po murkach podczas spaceru z matką. Tyle że on
nie był dzieckiem. O nie, on dorósł szybko. Za szybko. Życie nieraz zmieszało
go z błotem, wiedziałem to nawet bez jego wyjaśnień. Gee zatrzymał się w
połowie murku i zaczął monolog.
*
Sam nie wiedziałem, dlaczego mu to mówiłem. Może po prostu
znudzi go moja opowieść i da sobie spokój. Liczyłem na to. Nie chciałem na jego
oczach umierać. Nie chciałem go zostawiać tak zdruzgotanego w krainie żywych.
Ten chłopak naprawdę miał w sobie chęć do życia i widziałem przed nim wspaniałą
przyszłość. To dziwne, bo kiedyś, dawno
temu, widziałem ją też przed sobą. Westchnąłem i zacząłem mówić spokojnie:
-Wiesz, Frank, może i masz rację.
Może mógłbym zmusić się do… egzystencji, bo tego z pewnością nie można nazwać
życiem. Może mógłbym to wszystko ciągnąc. Ale po co? Po co, Frankie? Żeby
znienawidzić siebie jeszcze bardziej? Nie jest to chyba nawet możliwe. Zrozum,
ja umarłem już dawno temu. Już dawno temu przestałem być człowiekiem. Jestem
tylko maszyną, automatem. Czuję się tak, jakby moje serce przestało bić. Jakby
było całe zardzewiałe i połamane. Czasem wręcz je czuję, czuję tą ogromną,
ołowianą kulę, która ciągnie mnie w dół jak kotwica. Nie potrafię dłużej. Już
dawno przestało mi zależeć. Nie jestem już nawet zdolny do odczuwania emocji.
Kiedyś jeszcze potrafiłem rozpalić w sobie złość albo chociaż poczuć smutek,
teraz jestem już tylko otępiały, nieobecny. Wątpię, abyś kiedykolwiek zrozumiał
jak to jest, nie życzę ci tego. Nie życzę ci, żebyś zmienił się w taki wrak jak
ja. Nienawidzić samego siebie to okropne uczucie, a ja muszę zmagać się z nim
codziennie. Każdego dnia przeszłość nie odstępuje mnie na krok i próbuje
zniszczyć wszystko, co robię w teraźniejszości. Nie potrafię się uwolnić od
wspomnień. Codziennie udaję, że wszystko jest w porządku, kiedy w głębi siebie
czuję, że się zapadam. Ale gram, kłamię, nawet całkiem nieźle mi to wychodzi. Nie
pamiętam nawet, co to szczęście, rozpoznaję tylko względne zadowolenie. Staram
się funkcjonować jak normalny człowiek, ale to nie jest życie, wiesz? To po
prostu nie jest życie. Więc dlaczego miałbym teraz się nie zabić? Może to
wszystko, te drzewa i niebo, to tylko sen, a kiedy umrę obudzę się z koszmaru i
będę szczęśliwy?
Urwałem na moment i spojrzałem w oczy Franka. Były przejęte.
Widziałem w nich to, czego tak bardzo mi brakowało – zainteresowanie, troskę,
odrobinę współczucia. Pomyślałem, że właśnie te oczy chciałbym widzieć
codziennie w nowym życiu. Właśnie te oczy mogłyby rozświetlać każdy dzień w
wieczności. Ale to były tylko marzenia, a liczyła się obecna chwila. Uniosłem
ręce do góry, gotów do ostatniego lotu. Po chwili dodałem jeszcze jedno,
ostatnie zdanie:
- Sensem życia jest miłość. A
mnie nikt nie kocha, Frank.
-JA ciebie kocham, Gee.
*
-JA ciebie kocham, Gee. –
Powiedziałem cicho. – Ja ciebie kocham.
– Powtórzyłem głośniej i tym razem z moich oczu popłynęło kilka łez, których
nie mogłem dłużej dusić w sobie. Powiedziałem mu to. Powiedziałem. Całkowicie
świadomie. Byłem tego pewny jak niczego innego w życiu. Wyznałem to szczerze, z
głębi serca, gotowy ponieść wszystkie konsekwencje, które idą za tą deklaracją.
Te słowa spowodowały, że moje serce z każdą sekunda utwierdzało się w tym
przekonaniu, napełniając się uczuciem. Z każdym momentem kochałem Gerarda
jeszcze bardziej, co dodawało mi teraz odwagi.
-Kocham cię, słyszysz? –
powtórzyłem głosem, w którym nie było nawet cienia wątpliwości.
Nagle zawiał mocny wiatr i Gee się zachwiał. Rzuciłem się w
jego stronę gotowy złapać go, by nie skoczył, ten jednak osunął się na kolana i
zaczął głośno płakać. Natychmiast przytuliłem go, jednocześnie starając się
odgrodzić jego ciało od gzymsu, którego kawałek oderwał się i spadł. Gerardem
targały drgawki, płakał tak rozpaczliwie, że łamało mi to serce, ale
wiedziałem, że już nie skoczy. W całym moim życiu nie doznałem tak wielkiej
ulgi. Cały czas mówiłem cicho:
-Już dobrze, już w porządku,
jesteś bezpieczny, kocham cię…
W tym momencie usłyszałem dochodzące z oddali syreny radiowozów.
Widocznie ktoś zauważył całe zajście i zadzwonił po policję. Nadal obejmowałem
Gerarda, powtarzając wciąż te same słowa i całując go we włosy. Chwilę potem na
dachu zjawiło się dwóch funkcjonariuszy, których gestem dłoni zatrzymałem. Nie
chciałem, by Gerard się zawstydził lub wystraszył. Kiedy czarnowłosy trochę się
uspokoił pozwoliłem oficerom podejść do nas i podniosłem Gerarda z betonu.
Powoli odprowadziłem go do klapy w podłodze. Był bezpieczny. Żył.
*
Całe to zdarzenie obserwowałam ja, Mroczna Kusicielka,
oczywiście z dużym dystansem. Takie rzeczy się zdarzały, jednak mimo to byłam
zawiedziona, że nie udało mi się pochłonąć kolejnego życia. Dość już miałam
starych, szczęśliwych ludzi, których razem z moją siostrą, Czarną Śmiercią,
ciągnęłyśmy bezlitośnie w zaświaty.
Chciałam kogoś nowego, jakiejś młodej duszy do potępienia, jednak tym razem nie
było mi to dane. Wzruszyłam tylko ramionami i jednym ruchem szaty przeniosłam
się w inne miejsce. Tym razem temu chłopakowi się upiekło, ale tak łatwo z
niego nie zrezygnuję. Dam mu spokój.
Na razie.
Ej, ciekawy pomysł daje ci zakończenie. Mroczna Kusicielka wcale nie musi opuszczać tych dwoje. Przecież może się nad nimi znęcać, zbliżyć ich do swojej siostry... to intrygujące! Ah i cały shot- samobójstwo, czyli jeden z moich ulubionych frerardowych wątków. Jest taki bardzo emocjonalny. Lubię emocje. Też piszę shota o samobójstwie, ale ma zupełnie inny charakter niż twoje, don't worry :) czekam na kolejne dzieła, bo lubię krótkie formy. Długie czasem mnie nudzą i nie chce się człowiekowi do nich wracać. A krótkie można czytać parę razy bez poczucia straty czasu. Dalej, pisz następne!
OdpowiedzUsuńAww Zombies, nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczą twoje słowa :D. A shot powstał jakoś tak przypadkiem, po prostu przyśniła mi się scena z kolesiem na dachu i stwierdziłam - a kit, napiszę o tym xD. Chociaż muszę przyznać, że pisało mi się to z wielkim trudem, zwłaszcza monolog Gee bo jest taki...mój. No nie ważne, w każdym razie bardzo się cieszę, że ci się podoba :).
UsuńTeż cię kocham :3
UsuńPodoba mi się. Podoba mi się jak piszesz. Wiadomo, mam kilka zastrzeżeń, ale to nic strasznego. W sumie to jedno zastrzeżenie - narracja. Wiesz, nie lubię takiej mieszanki. Bo poza tym wszystko super, wszystko bardzo fajnie. Dialogi masz świetne, kurde, takie ambitne! Opisy też są w porządku. Masz we mnie czytelniczkę i oczywistym jest, że wrzucam do polecanych.
OdpowiedzUsuń: savemesorrow.blogspot.com :
Woah, dzięki wielkie za słowa uznania i konstruktywną krytykę! :D Na przyszłość postaram się mniej chaotycznie to wszystko opowiadać. I na serio dziękuję za polecane :3.
Usuń