piątek, 19 października 2012

A kiss and I will surrender

Geesus, chyba nie powinnam tego publikować, no ale cóż. Spróbuję. Jest to dziwne, ale może komuś się to spodoba. Pisałam do bodajże w wakacje i jest nawet drugi rozdział, ale istnieje jakieś 30% szans na to, że będę to kontynuować. Zwyczajnie nie mam czasu. Po prostu pomyślałam, że wypadałoby coś tu wrzucić. Sama nie wiem... No ale dobra, koniec zanudzania.
-------
Gerarda PW

Frank Iero zawsze był moim bohaterem i wielką inspiracją. Nawet teraz, kiedy bezbronny spał w ciuchach na kanapie po ciężkiej próbie w studio, wyglądał jak wykuta z marmuru rzeźba, którą można by było oglądać w galerii sztuki jako przykład herosa odpoczywającego po uratowaniu świata.  Jeśli o mnie chodzi, siedziałem na balkonie z kubkiem mrożonej kawy w ręku i patrzyłem na czerwony zachód słońca na horyzoncie. Był środek lata, upał był nie do zniesienia, a po kilku godzinach spędzonych w małym, dusznym pomieszczeniu przypominałem bardziej ociekający wodą mop niż wspaniałą gwiazdę rocka, za którą się zresztą wcale nie uważałem. Odgarnąłem swoje czarne włosy ze spoconego czoła i upiłem ostatni łyk życiodajnego napoju z kofeiną. Tak, kawa była jednym z moich ulubionych uzależnień, zaraz po papierosach i muzyce. Kochałem ją prawie tak bardzo, jak kochałem osobę leżącą teraz na sofie w salonie i śniącą zapewne o czymś o wiele bardziej niesamowitym niż moja marna egzystencja. Zmarszczyłem brwi i oderwałem wzrok od scenerii w oddali. Na chwilę mnie zamroczyło, ale po kilku mrugnięciach znowu mogłem normalnie widzieć. Sięgnąłem do kieszeni po paczkę papierosów, wyciągnąłem jednego i zapaliłem. Wpatrywałem się w uciekający z moich ust dym, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Próbowałem skupić się na muzyce, w końcu niedługo mamy wydać nową płytę, ale moja uwaga powędrowała w zupełnie innym kierunku, w objęcia melancholii i egzystencjonalnego zmęczenia. Kiedy tak błądziłem po zakamarkach umysłu, usłyszałem za sobą kroki. Powoli odwróciłem głowę i spostrzegłem Franka stojącego za mną i wpatrującego się gdzieś w dal. W promieniach słońca zdawał się być jeszcze przystojniejszy niż zazwyczaj. Poczułem jakieś dziwne ukłucie w brzuchu, ale zignorowałem to.
-Cześć, nie wiedziałem, że już wstałeś. –zagadnąłem,  starając się rozgryźć o czym myśli mój przyjaciel.
-W sumie to nawet nie spałem, jakoś nie mogłem się wyciszyć po próbie. A ty co, cały czas tu siedziałeś?
- Taa, nie chciało mi się robić nic innego.
-Spoko. – Frank jeszcze chwilę stał, po czym usiadł koło mnie. Dopaliłem papierosa do końca i wyrzuciłem peta przez barierki. Zapanowała cisza, jednak nie była ona krępująca. Właśnie za to ceniłem Franka – można było z nim pomilczeć i nie obawiać się, że zrobi się niezręcznie. Cały czas nie patrząc na mnie, gitarzysta spytał cicho.
-O czym tak myślisz, Gee? – Boże, jak ja uwielbiałem, kiedy zdrabniał moje imię.
-O…o nowej płycie. – Odpowiedziałem, błagając w myślach, by Frank nie usłyszał zawahania w moim głosie. Tak naprawdę myślałem o życiu, o miłości i o śmierci, ale nie chciałem psuć spokojnej atmosfery moimi pojebanymi rozważaniami. I tak były bez sensu. Mój przyjaciel jednak domyślił się, że nie mówię prawdy, bo popatrzył na mnie wzrokiem w stylu: „ Okej, jak nie chcesz to nie mów”. Zrobiło mi się trochę głupio. Niechętnie zwróciłem twarz w kierunku mężczyzny.
-Sorki Frank. – powiedziałem, na co mój przyjaciel spontanicznie mnie objął, jak to miał w zwyczaju. Oczywiście wiedziałem, że był to tylko miły gest pocieszenia, ale mimo wszystko rozkoszowałem się tą chwilą bardziej niż powinienem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej, tak jakby 30 stopni na dworze wcale nie wystarczało.
-Nie ma sprawy, Gee. Wiesz przecież, że nie będę cie zmuszał do gadania. Ale jeśli coś cie martwi to wiesz, że możesz mi powiedzieć, co nie? – Uśmiechnął się do mnie tak pięknie, że na chwilę mnie zamurowało.
-Tak, wiem Frankie. -Odwzajemniłem uśmiech, ale nie wiem, czy był on przekonujący. Czułem się jak ostatni cham, bo wiedziałem, że mój przyjaciel się o mnie troszczył, a ja nie mogłem powiedzieć mu o swoim problemie. Był wspaniałym słuchaczem i mogłem zwierzyć mu się ze wszystkiego oprócz tego jednego, prawdopodobnie najważniejszego faktu, że byłem w nim zakochany. Czując, że zaczynam błądzić po zakazanych korytarzach mojej głowy, szybko zmieniłem temat.
-A co tam u Liz? – Kurwa, dlaczego o to spytałem? Ugryzłem się w język, ale Frank już zabrał się za odpowiedź, której wcale nie chciałem usłyszeć.
-W porządku, powiedziałbym nawet że super. – Na twarzy przyjaciela znowu pojawił się uśmiech, ale tym razem uśmiechał się na wspomnienie swojej dziewczyny, co wywołało u mnie kolejny skurcz żołądka. Frank kontynuował:
- Wczoraj zabrałem ją na kolację do restauracji. Kurde, stary, nawet nie wiesz, jak mi jej brakowało. Ostatnio w ogóle nie mieliśmy dla siebie czasu, tylko granie i granie. – Gitarzysta przerwał na chwilę i spojrzał na moją twarz, która jednak nie wyrażała żadnych emocji.
 – To znaczy nie żebym się skarżył, przecież wiesz, że kocham być w zespole  - wytłumaczył się  - ale wiesz jak jest, ona zostaje ciągle sama i trochę źle się z tym czuję. No nie ważne, w każdym razie długo wczoraj rozmawialiśmy no i jakoś tak zeszliśmy na temat bycia razem…no wiesz…w sensie, że małżeństwa no i…- Kątem oka postrzegłem, że Frank się zaczerwienił. Po plecach przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Owszem, wiedziałem, że są świetną parą, trudno było powiedzieć złe słowo o Beth, ale żeby zaraz mieli się hajtać? Wyciągnąłem z paczki kolejnego papierosa, bo do głowy już zaczynały przychodzić mi dziwne myśli, które musiałem odpędzić dawką otumaniającej nikotyny. Mój rozmówca nadal nawijał o swojej kobiecie, ale ja już go nie słuchałem. Z całej siły starałem się nie stracić obojętnego wyrazu twarzy, mimo że we łbie miałem burdel. Usłyszałem, że Frank przestał gadać i poczułem na sobie jego urażony wzrok.
-Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Spytał z nutą wyrzutu w głosie.
-E…ja…tak, jasne, że cię słucham, po prostu…zamyśliłem się. – Nie miałem pojęcia co mu odpowiedzieć.
-Taa, jasne, ok. Widzę, że dzisiaj nie jesteś w nastroju. Nie będę ci już w takim razie przeszkadzał, idę na dół do chłopaków. Jak chcesz to możesz się przyłączyć. Na razie. – Rzucił, po czym wstał i wyszedł. Zostałem sam, znowu. Powinienem czuć się jak skończony skurwiel, ale w głębi duszy cieszyłem się, że już sobie poszedł. Jeszcze minuta jego obecności, a wyjebałbym mu z tekstem w stylu „Frank, nie żeń się bo ja cię kocham” albo zwyczajnie rzuciłbym się na niego. Potarłem ręką czoło, bo głowa znów zaczynała mnie boleć. Pomyślałem, że chętnie napiłbym się czegoś z procentami, a zaraz potem w mojej głowie zaświtał plan na wieczór. Mimowolnie uśmiechnąłem się do wizji zalania się w trupa.



Franka PW

Zszedłem na dół lekko wkurzony na Gerarda. Ok, miał prawo mieć gorszy humor (który ostatnio miał codziennie), ale bez jaj, mógł przynajmniej udawać, że obchodzi go to, co mówię. No trudno, widocznie naprawdę nie miał siły na rozmowę. Zrobiło mi się go nawet trochę żal. Powinien być teraz w pełni sił mentalnych, bo przecież brakuje nam jeszcze paru utworów na płytę, a on, zamiast pisać teksty, znikał na całe wieczory i wracał nad ranem ledwo żywy. Wszedłem do pokoju multimedialnego i zastałem tam Mikey’go i Raya naparzających w Untold Legends na PS3. Po chwili spostrzegłem także Boba, siedzącego w fotelu, z laptopem na kolanach.
-Siema! –przywitałem się, na co Bob od razu odpowiedział, ale moi pozostali kumple nie raczyli być tak uprzejmi, więc podszedłem bliżej i stanąłem perfidnie między nimi a mrugającym telewizorem, ponownie mówiąc: -Siemano! Od razu rozległy się wrzaski niezadowolenia.
-Kurwa, Frank, co jest!? – Oburzył się Mikey, kładąc pada na podłogę.
-Stary, przerwałeś nam grę, pojebało cię? – Ray także dołączył się do protestu.
-Jezu, sorry, nie wiedziałem, że aż tak wam zależy na tej siekance. Chciałem się tylko przywitać. – Prychnąłem, po czym łaskawie odsunąłem się od ekranu. Mikey natychmiast odpowiedział.
-To nie jest jakaś tam siekanka tylko Untold Legends 3 Pro Edition, największy wypas dostępny na rynku, w dodatku dla dwóch graczy. A tak w ogóle to założyliśmy się z Ray’em, że przegrany zmywa gary przez tydzień. Dzięki wielkie panno Franciszko, teraz nie wiemy kto wygrał. – Pożalił się młodszy Way i rzucił mnie poduszką.
-Gdzie jest Gerry? – spytał Bob z drugiego końca pokoju.
-Został na górze i zamula. – Odpowiedziałem, nie chcąc wnikać w szczegóły.
-Niech lepiej się weźmie za piosenki.  – Mruknął Bob i z powrotem wlepił wzrok w komputer.
-Hej, skoro Frank przerwał nam grę to może niech on zmywa? – Zaproponował nagle Ray, ale szybko się sprzeciwiłem.
-Haha, bardzo śmieszne. Mogę wam co najwyżej skoczyć po browca do lodówki, chcecie?
-Dobra, przynieś. – Zgodził się Way, po czym razem z kolegą wznowili grę.
Wyszedłem z pokoju, zabrałem kilka zimnych piw i wtedy przypomniało mi się, że Gee nadal siedzi sam na balkonie. Nie myśląc zbyt wiele, wspiąłem się po schodach i wszedłem do salonu na piętrze, ale mojego przyjaciela tam nie było. No cóż, pewnie znów poszedł do baru. Wzruszyłem ramionami i wróciłem na dół. Ten wieczór miałem spędzić w domu, przyglądając się grze chłopaków, gadając z Bobem i czytając komiksy. Czy mogłem sobie wymarzyć bardziej zajebistą formę spędzenia reszty tego dnia? „Tak, z Gerardem” pomyślałem, ale od razu odrzuciłem ten wariant. Gee był teraz gdzieś daleko, jeśli nie ciałem, to na pewno duchem, i zapewne wcale nie chciał mnie widzieć.


Gerarda PW

„Cholera, ile bym dał, żeby był tu ze mną Frank”. Siedziałem, a w zasadzie półleżałem na barowej sofie, pijąc kolejnego drinka i patrząc od niechcenia na tańczących i śmiejących się ludzi. Muzyka była strasznie głośna, ale to akurat mi nie przeszkadzało, potrzebowałem hałasu żeby nie zostać sam z moimi myślami. Przeszkadzało mi jedynie to, że nie miałem z kim pogadać. Jakaś grupka fajnie wyglądających osób siedziała naprzeciw mnie i wesoło o czymś dyskutowała, ale jakoś nie mogłem się przełamać, żeby się do nich dołączyć . Mimo obskurnego wyglądu, zniszczonych mebli i żałosnej muzyki puszczanej przez podrzędnego DJ’a  lubiłem to miejsce. Głównie dlatego, że w okolicy nikt mnie nie znał, a przynajmniej takie miałem wrażenie. Żadnych śliniących się nastolatek proszących o autografy, żadnych paparazzi śledzących każdy twój ruch… Tak, tego właśnie potrzebowałem, ucieczki od świata muzyki i celebrytów, ucieczki od sławy, ucieczki od życia. Kiedy zaczynałem grać w zespole nie przypuszczałem, że zaledwie parę lat później odniesie on tak wielki sukces. Prawdę mówiąc. stało się to tak nagle, że zupełnie mnie przytłoczyło. Wkurwiało  to całe zamieszanie wokół nas, a zwłaszcza ingerowanie mediów w nasze prywatne życie. Nie chciałem tego, nie chciałem być jakimś zasranym gwiazdorem, mizdrzącym się do obiektywów i sprzedającym swoje sex taśmy do tabloidów. Dlatego uciekałem, starałem się przed tym bronić, włażąc z jednego gówna w drugie, nie mając żadnej alternatywy, żadnego oparcia ani odskoczni oprócz alkoholu, tabletek i seksu z nieznajomymi. W tym momencie wyobraziłem sobie okładkę jakiejś szmirowatej gazety, z moim zdjęciem i wielkim, czerwonym napisem: „Gerard Way – od gwiazdy rocka do żałosnego alkoholika”. Nawet rozbawiła mnie ta wizja, a może to tylko wódka zaczynała działać, bo w zasadzie chciało mi się śmiać ze wszystkiego. Kolejny drink, i jeszcze jeden, już nawet nie liczyłem. Zaczęło mi się trochę kręcić w głowie, a potem dostałem czkawki, której pozbyłem się pijąc kolejną szklankę alkoholu. Poczułem, że zbiera mi się na rzyganie, ale nie miałem nawet siły ruszyć dupy z kanapy. Nie kontrolowałem już zupełnie swojego zachowania, śmiałem się jak pojebany i cały czas myślałem o Franku. O moim kochanym, malutkim Franku. Poczułem, że moje wnętrzności tańczą polkę galopkę, a głowa buja się w przód i w tył jak boja. Mimo to zamówiłem jeszcze jednego drinka. Frank, Frank, Frank… Pod zamkniętymi powiekami widziałem jego piękne, głębokie oczy, jego usta wykrzywione w szelmowskim uśmieszku, jego włosy opadające na idealną szczękę, jego…Ojej, tym razem naprawdę zachciało mi się rzygać. Jakaś dziewczyna podeszła do mnie.
- O, cześć, jak się masz? Hahaha, wspaniała zabawa, prawda? Bulgrh, ooo…haha….sorry…nie chciałem, haha, spoko, kupię ci nowe buty wiesz? Serio, ahaha, oj, czekaj, zaraz chyba znowu rzygnę…Coo? Nie, nie dzwoń nigdzie, oo, to twój chłopak, hłehłe, ej, czemu ten typek mnie podnosi? Zabieraj brudne łapska oblechu! Ochrona! Pomocy…oj…haha…niee no co ty, ja pijany? Heheh nieeee…przyjechać? Kto ma przyjechać? Po mniee? Ahaha, nie ma kto po mnie przyjechać, ughblurlgh, jestem całkiem sam, wiesz? Zupełnie…ooo…dokąd jedziemy? Czekaaaj, dokąd mnie wieziecie, hmmm? O, haha, nie ważne zresztą, burlghmmmm, jak tu wygodnie, tak mi się chce spać, chyba zaraz...um…



Franka PW

Zabiję go, po prostu go kurwa zabiję! Jest  godzina 4.30 rano,  do drzwi mojego domu dzwoni jakaś obca para, z trudem podtrzymująca coś zarzyganego i bełkoczącego, co okazuje się być Gerardem! Ja pierdolę, tym razem wariat przegiął. Super, po prostu zajebiście. Oczywiście podziękowałem miłym ludziom za uratowanie tego idioty, bo by chyba został w tym barze do następnego wieczora. Nie omieszkałem też spytać, skąd wiedzieli gdzie mają go odstawić, na co dziewczyna odpowiedziała, że miał w kieszeni mój adres. Bosko, pijany Gerard szlaja się z moim adresem w spodniach. W dodatku obudził mi psy. Ten dupek nadal nie był w stanie wydobyć z siebie jednego, zrozumiałego zdania poza „Fraaanioo, kochałam cieee”, więc mimo szczerej chęci zrobienia mu jazdy i jebnięcia w ryj, zaniosłem go do mojej sypialni i położyłem na łóżku. Nie miałem pojęcia, co z nim zrobić. Nie może przecież pójść spać w tych śmierdzących ciuchach. Z trudem zdjąłem z niego koszulkę z nadrukiem przedstawiającym zawartość jego żołądka, a potem zacząłem szarpać się z paskiem od spodni. Nagle Gerard przestał chrapać jak świnia i spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Kiedy zobaczył, że próbuję zdjąć mu ubranie, natychmiast zaoponował.
-Fraaaank, no co ty, teraz?  Przecież ja jestem…hehe…pijany. Może odłożymy to na jutro, hmmm?
Na początku nie wiedziałem o czym ten debil bredzi, ale później do mnie dotarło. Westchnąłem i ściągnąłem mu spodnie oraz buty, po czym odezwałem się.
-Stary, opanuj się, o czym ty do jasnej cholery pierdolisz? Nie miałem zamiaru się z tobą pieprzyć. Idź już lepiej spać, co?
-O…haha…no jaaasne że nie.  Hehe, oj Franio Franio, przecież wiem, że mnie chcesz, nie musisz…hi hi…nie musisz się tego wstydzić. Ja ciebie też pragnę…burlgh. – I z powrotem zapadł w sen. Siedziałem na jego łóżku totalnie skołowany i wściekły. Co on wygaduje!? Jutro będzie się musiał nieźle tłumaczyć, na pewno nie puszczę mu tego płazem. Okryłem go kocem, zgasiłem światło i wyszedłem z pokoju. To było nie na moje nerwy. Owszem, często widziałem Gee pijanego, ale nigdy aż tak. Najczęściej używaliśmy trunków razem z chłopakami a potem grzecznie szliśmy spać. Nikt nigdy nie najebał się na tyle, żeby chcieć przelecieć własnego kumpla. W tym momencie byłem już na tyle rozbudzony, że nie miałem ochoty wrócić do łóżka, z którego zostałem brutalnie wyciągnięty, więc wyszedłem przed dom i zapaliłem fajkę. Mimowolnie zacząłem myśleć o tym, co powiedział mi Gerard. „Ja ciebie też pragnę”- to zdanie dźwięczało mi w uszach jak mantra. „Boże, jestem nienormalny” pomyślałem, bo gdzieś z tyłu głowy przemknęła mi możliwość, że mój przyjaciel naprawdę miał to na myśli. „Nie, przecież jest pijany jak bela. Jutro na pewno nie będzie niczego pamiętał”. Kolejna pojebana myśl przeleciała przez mój umysł – że tak w zasadzie chciałbym, żeby mówił to szczerze. „Jestem kretynem”. Nie potrafiłem powstrzymać wizji, które pojawiły się przed moimi oczami. Wyobrażałem sobie teraz co bym zrobił, gdyby mój przyjaciel powiedział mi to samo zdanie na trzeźwo. „Nie musisz się tego wstydzić” -  głos Gee w mojej głowie rozbrzmiał tak, jakby on sam stał tuż za mną, a moje ciało przeszły gorące dreszcze. „To jest nienormalne. Ja jestem nienormalny”. Ostatnia wizja pojawiła się w mojej wyobraźni, po czym szybko zgasła- pomyślałem w niej, że Gee proponuje mi seks, a ja naprawdę biorę to pod uwagę. Powinienem być pewny, że odmówię, a jednak wcale nie byłem.

środa, 17 października 2012

Zupełnie nieistotne dygresje

Krótko i na temat - zostałam przywalona masą szkolnych obowiązków, które to nijak nie pomagają mi w twórczych działaniach, a wręcz hamują totalnie mój zapał i moją Wenę. Zamiast pisać coś konkretnego siedzę nad wypracowaniem na polski (tak, wypracowanie to NIE jest nic konkretnego jak dla mnie) i z tego powodu zaniedbuję nie tylko swojego bloga ale też wasze, za co serdecznie was przepraszam. 

Postaram się to jakoś nadrobić. 

A nowa rzecz pojawi się...hm...SOON :>.

P.S. School sucks, start a band.

xoxo Kot

środa, 10 października 2012

Notka informacyjna

Cześć wszystkim :).
Ugh, nie mam pojęcia, co napisać.
Może tak: postanowiłam założyć bloga. Nie mam pojęcia, co mnie tchnęło, chyba po prostu jakaś nagła wena, a może chęć umilenia sobie jesiennego, nudnego popołudnia. Pojawił się więc szybko i zapewne szybko zniknie (znając mnie). Ale nie ważne, póki co jest i witam was na nim serdecznie :).
Będę tu zamieszczać swoje myśli, pisane w przypływie inspiracji teksty i tym podobne.
Od razu uprzedzam, że opowiadaniem to bym tego nie nazwała. Moje zdolności nie są na tyle rozwinięte, hehe.
No ale mniejsza z tym.
O sobie mogę powiedzieć tylko tyle, że całym sercem kocham muzykę i lubię pisać i rysować, naprawdę bardzo lubię. Tak więc jakichś bazgrołów też możecie się spodziewać :D.
Hm...co jeszcze...sama nie wiem. Nie mam zbyt dużo czasu, także o jakiejkolwiek regularności nie ma w ogóle mowy. Ta strona jest generalnie bardziej dla mojej własnej przyjemności, jednak będzie mi niezmiernie miło, jeśli ktoś tu będzie zaglądał.

Żegnajcie kociaki ;D.

xoxo Kot z Marsa/ runaway_scars

All we are is bullets


Wszystko miałem już dokładnie zaplanowane. Wiedziałem, że dzisiaj jest ten dzień. Że dzisiaj to się stanie. Zostawiłem pozostałym list. Niewiele miałem im do powiedzenia. Sam nie wiedziałem, jak mam ująć w słowa to, co czuję. Jak mam na kartce papieru streścić całe swoje życie. Jak wyrazić tą całą frustrację w zdaniach. Nie wiedziałem, nie było to możliwe, więc napisałem im tylko parę sztampowych zdań typu : „Kocham was” i „Przykro mi”. Nie było mi przykro. Miałem to gdzieś. Miałem wszystko i wszystkich gdzieś. Nie mogłem dłużej czekać, nie potrafiłem. Każdy kolejny dzień był tylko straconą szansą na to, by wreszcie się uwolnić. Ale dzisiaj będzie inaczej, dzisiaj nie poczuję do siebie odrazy i nie nazwę się tchórzem, jak przez te wszystkie miesiące. Zrobię to, kurwa, zrobię. Upewniłem się jeszcze raz, że to, co nabazgroliłem na świstku z zeszytu jest czytelne i wsadziłem list do koperty. Nawet nie wiedziałem po co to robię, przecież ich i tak to nie obchodzi. Ale czułem, że muszę. Taki był zwyczaj. Wszystko miało być dziś idealne, dopięte na ostatni guzik.

*

Pogoda była wspaniała. Mogło być już po zachodzie słońca, ale nie wiedziałem tego, bo gruba warstwa szarych chmur przysłoniła jesienne niebo. Wiał wiatr i było zimno, co trochę mnie niepokoiło, bo nie wiedziałem, jak będzie na górze. Z drugiej strony nie wziąłem żadnego okrycia wierzchniego. I tak nie będę go potrzebował. Wyszedłem z domu zupełnie zrelaksowany i po raz ostatni spojrzałem w okno swojej sypialni. Miałem wrażenie, że zostawiam te wszystkie okropne wspomnienia w jej ścianach, a zastępuję je błogością i pogodzeniem się ze światem. Cała ta złość, ta bezsilność i ten bezgraniczny smutek zdawały się już dawno ulecieć z mojego ciała, a na ich miejsce przyszła moja wierna kompanka - obojętność. Była ona ze mną tak długo, ze nawet nie zauważyłem, kiedy kompletnie mnie pochłonęła. Ale teraz, idąc oświetloną latarniami ulicą, w ten szary, jesienny wieczór, czułem już tylko ulgę. Pogodziłem się z tym, co miało nastąpić. Byłem tak blisko… Wszedłem śmiało do wysokiego wieżowca i wjechałem windą na samą górę. Już wcześniej tu byłem i sprawdziłem, że wejście na dach było otwarte. To było rzadkością, więc dodatkowo utwierdziłem się w przekonaniu, że tak właśnie miałem skończyć swój los, że moje przeznaczenie tego chciało. Uśmiechnąłem się do siebie, kiedy metalowa klapa zaskrzypiała, a ja poczułem znowu ten chłodny wiatr na mojej twarzy. Po chwili byłem już na dachu.

Tak jak myślałem było cholernie zimno, ale nie zwracałem na to uwagi. Silne podmuchy wiatru co rusz targały moje włosy w przeróżne strony. Spojrzałem w górę. Niebo było tak blisko, widziałem je tuż nad swoją głową. Nie płakałem ani nie panikowałem, byłem opanowany jak nigdy w życiu. Podszedłem do krawędzi wieżowca i aż zakręciło mi się w głowie. Było wysoko. Kurewsko wysoko. Nigdy w życiu nie byłem aż tak wysoko. A jednocześnie tak nisko. Mimowolnie zadrżałem ze strachu, po czym jednak szybko się uspokoiłem. NIE  STCHÓRZĘ. Nie tym razem. Usiadłem na gzymsie i zamachałem nogami poza krawędzią dachu. Nie spieszyło mi się, chciałem ostatni raz popatrzeć sobie na kołyszące się pod wpływem wiatru drzewa; na ludzi, którzy stąd wydawali się tacy malutcy; na horyzont, który majaczył w tle. Zaczynało się ściemniać. Jakieś małe drzewo w oddali zostało brutalnie pozbawione ostatnich liści, inne jednak dzielnie wytrzymywały brak światła i podmuchy powietrza. Ja byłem właśnie tym gołym, uschniętym drzewem. Pozbawiony ze wszystkiego, co kochałem, jednak nikt tego nie zauważał, bo przecież nie wyróżniałem się pomiędzy wysokimi, zielonymi topolami. W tym momencie też nikt mnie nie zauważał. Wodziłem wzrokiem za ludźmi, wszyscy pędzili w swoje strony i nikomu nie przyszło by na myśl patrzeć na dach budynku. Bo po co? Woleli patrzeć pod nogi a nie w gwiazdy.

*

Szedłem chodnikiem na jakimś blokowisku, starając się za wszelką cenę unikać podejrzanie wyglądających klatek schodowych czy zaułków, w których pełno było śmierdzących żuli i bandytów. Nienawidziłem tego miasta z całej swojej duszy, a ta dzielnica przyprawiała mnie wręcz o mdłości. Zorientowałem się, że jest jakoś nieswojo. Za cicho. Przystanąłem i, sam nie wiem dlaczego, spojrzałem w górę. Zamurowało mnie. Ktoś siedział na dachu. Przestraszyłem się nie na żarty, nie wiedziałem, co mam zrobić w tej niecodziennej sytuacji. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo na dachu, a ta postać wyglądała jak widmo czy duch. Czy to jakiś znudzony dzieciak z patologicznej rodziny czy może faktycznie ktoś, kto… no właśnie, kto co? Próbuje się zabić? A może tylko obserwuje? Ale przecież to nie jest normalne. Nie miałem pewności, ale coś we mnie drgnęło i w ułamku sekundy podjąłem decyzję. Sam nie wiem dlaczego ale wbiegłem do klatki budynku i nacisnąłem guzik windy, w duchu przeklinając ją, by jechała szybciej. Kiedy wreszcie pojawiła się kabina wsiadłem do niej, nacisnąłem guzik z nr 10 i czekałem. Wydawało mi się, że jadę godzinę, mimo że w rzeczywistości nie minęła nawet minuta. W tym krótkim czasie jednak w mojej głowie pojawiły się najczarniejsze scenariusze odnośnie osoby na dachu. W końcu wysiadłem z windy i rzuciłem się biegiem w kierunku widocznej na ścianie drabiny. Klapa nad nią była otwarta. Niewiele myśląc wszedłem na górę. Nie miałem bladego pojęcia, co miałem zaraz zrobić; postanowiłem, że będę po prostu improwizował. Przez moment nie widziałem, kim jest ta biedna, zdesperowana osoba, ale kiedy już nabrałem pewności moje serce stanęło w pół uderzenia. Gerard. GERARD! Stanąłem jak wryty, próbując przypomnieć sobie, jak się oddycha. Chłopak chyba mnie zauważył, bo odwrócił głowę w moją stronę. Jego oczy wyrażały wszystko. Szybko wstał i przeszedł na drugą stronę dachu, a ja w końcu odzyskałem mowę.

-G… Gerard!  P… proszę… co ty… - Nie byłem w stanie się poruszyć. Bałem się, że jakikolwiek mój krok go spłoszy i nie uda mi się go uratować. Bo co do tego, że chciałem go uratować, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wyciągnąłem nieśmiało rękę w jego stronę i gestem starałem się pokazać mu, by nie robił żadnych gwałtownych ruchów.

*

-Nie powinno cie tu być, Frank. – odpowiedział pozornie opanowanym głosem czarnowłosy chłopak.  Jego oczy były zupełnie puste, tak jakby patrzył na wszystko zza szyby, jakby go to wcale nie dotyczyło. W gruncie rzeczy tak się właśnie czuł. Obecność Franka, tego miłego, ładnego chłopaka trochę go zaskoczyła, ale postanowił, że nic ani nikt go nie powstrzyma. Spojrzał na niego. Jego dłoń wyciągnięta była w jego stronę tak jakby chciał, żeby ją chwycił. Ale stał nieruchomo. Frank po chwili odezwał się.
-Gee… proszę… błagam cię, nie rób tego. Ty nie możesz umrzeć, rozumiesz? Po prostu chwyć moją rękę, dobrze? Proszę Gee, nie zbliżaj się do krawędzi.

Frank go błagał, to było coś nowego. Nikt go nigdy o nic nie błagał. No, chyba że liczą się te niezliczone próby odciągnięcia go od alkoholu, ponawiane przez jego mamę i brata. Zmarszczył brwi na wspomnienie swoich bliskich, nie chciał sobie nimi teraz zaprzątać głowy, bo mogłoby go to zdekoncentrować.  Ciałem Gerarda przez chwilę zawładnęły dreszcze, było bardzo zimno, a on miał na sobie tylko białą koszulę i czarne spodnie. Stwierdził, że biała koszula będzie pasować, a jego zwłoki będą przynajmniej wyglądały jako-tako elegancko. Jak przystało na martwego.

Niebo powoli stawało się ciemne, a dwaj chłopacy nadal stali na dachu, patrząc na siebie bez słowa.

Frank zrobił jeden, mały kroczek w stronę Gerarda, na co ten natychmiast odsunął się jeszcze dalej w tył. Był już jakieś 2 metry od krawędzi. Frank przelotnie spojrzał na dół i głośno przełknął ślinę. Tu było naprawdę wysoko, gdyby Gee skoczył nie byłoby nawet czego zbierać. Frank znów się odezwał, starając się, by ogromny ból i strach w jego sercu nie ujawniły się w jego głosie.

-Gerard, wysłuchaj mnie – starał się brzmieć rzeczowo, jak zawodowy negocjator, jednak ledwo co łączył wyrazy w zdania – Nie rób tego. Nie możesz tego zrobić. Musisz żyć. Masz jeszcze tyle lat przed sobą, tyle wspaniałych chwil. Ja… -zawahał się… ja wiem jak się czujesz. Ja to rozumiem. Ale to nie może się tak skończyć. Pomyśl o swojej mamie, o Mikeim, pomyśl o tych wszystkich osobach, którym na tobie zależy. Jak oni by się czuli. Nie chcesz, żeby cierpieli prawda?

Przestał mówić. Jego wypowiedź co chwilę przerywał głośny huk wiatru. Nie wiedział, czy to, co mówi, ma sens. Gerard nie patrzył na niego, ale gdzieś w dal. Frank wykorzystał ten moment i podszedł jakiś metr bliżej. Teraz dzieliły ich jakieś 4 metry.

*

O niczym innym w tym momencie nie marzyłem, jak tylko rzucić się pędem w stronę Gerarda i odciągnąć go od krawędzi. Był tak blisko, tak niebezpiecznie blisko. Czy on mnie w ogóle słuchał? Nie ważne, musze mówić, mówić cokolwiek, żeby tylko go czymś zająć. Sam nie chciał nic mówić. Kontynuowałem więc:

-Gee, nie rób tego. Żyj. Jeśli nie dla siebie i nie dla twojej rodziny to dla mnie. Gee, zrób to dla mnie. Wiem, że słabo się znamy, ale… ale proszę. –Nie wiedziałem, co więcej mogę powiedzieć. Moja bezradność mnie przytłaczała. W takich chwilach jak ta nie myśli się logicznie, adrenalina tak buzuje w żyłach, że ma się ochotę tylko działać, działać bez zastanowienia. Tymczasem ja musiałem nie tylko powstrzymać się od ruchu, ale i wymyślać sensownie brzmiące zdania.  Zdziwiło mnie, że potrafię się na tyle opanować. Patrzyłem na mojego kolegę, którego los był teraz w moich rękach. Martwiłem się i zastanawiałem, co dalej, gdy Gerard przemówił cicho.

-Frankie, żałuję, że tu jesteś. Nie chciałem, byś był tego świadkiem, ale nie mam wyboru. Rozumiesz? Nie mam wyboru.

-Ależ masz wybór, Gerard, masz wybór! Przecież możesz żyć! – krzyknąłem, nie potrafiąc już dłużej powstrzymywać emocji. Poczułem, że do oczu napływają mi łzy i błagałem opatrzność czy cokolwiek innego, by nie spłynęły mi po policzkach. Musiałem być twardy. Na szczęście wiatr natychmiast osuszył mi twarz.

W jednej chwili Gerard przybliżył się do gzymsu i wszedł na wąziutki murek okalający dach. Serce podskoczyło mi do gardła, ale ten zaczął powoli iść, z rękoma wyciągniętymi dla zachowania równowagi. Wyglądał teraz jak małe dziecko, które spaceruje po murkach podczas spaceru z matką. Tyle że on nie był dzieckiem. O nie, on dorósł szybko. Za szybko. Życie nieraz zmieszało go z błotem, wiedziałem to nawet bez jego wyjaśnień. Gee zatrzymał się w połowie murku i zaczął monolog.

*

Sam nie wiedziałem, dlaczego mu to mówiłem. Może po prostu znudzi go moja opowieść i da sobie spokój. Liczyłem na to. Nie chciałem na jego oczach umierać. Nie chciałem go zostawiać tak zdruzgotanego w krainie żywych. Ten chłopak naprawdę miał w sobie chęć do życia i widziałem przed nim wspaniałą przyszłość. To dziwne, bo kiedyś,  dawno temu, widziałem ją też przed sobą. Westchnąłem i zacząłem mówić spokojnie:

-Wiesz, Frank, może i masz rację. Może mógłbym zmusić się do… egzystencji, bo tego z pewnością nie można nazwać życiem. Może mógłbym to wszystko ciągnąc. Ale po co? Po co, Frankie? Żeby znienawidzić siebie jeszcze bardziej? Nie jest to chyba nawet możliwe. Zrozum, ja umarłem już dawno temu. Już dawno temu przestałem być człowiekiem. Jestem tylko maszyną, automatem. Czuję się tak, jakby moje serce przestało bić. Jakby było całe zardzewiałe i połamane. Czasem wręcz je czuję, czuję tą ogromną, ołowianą kulę, która ciągnie mnie w dół jak kotwica. Nie potrafię dłużej. Już dawno przestało mi zależeć. Nie jestem już nawet zdolny do odczuwania emocji. Kiedyś jeszcze potrafiłem rozpalić w sobie złość albo chociaż poczuć smutek, teraz jestem już tylko otępiały, nieobecny. Wątpię, abyś kiedykolwiek zrozumiał jak to jest, nie życzę ci tego. Nie życzę ci, żebyś zmienił się w taki wrak jak ja. Nienawidzić samego siebie to okropne uczucie, a ja muszę zmagać się z nim codziennie. Każdego dnia przeszłość nie odstępuje mnie na krok i próbuje zniszczyć wszystko, co robię w teraźniejszości. Nie potrafię się uwolnić od wspomnień. Codziennie udaję, że wszystko jest w porządku, kiedy w głębi siebie czuję, że się zapadam. Ale gram, kłamię, nawet całkiem nieźle mi to wychodzi. Nie pamiętam nawet, co to szczęście, rozpoznaję tylko względne zadowolenie. Staram się funkcjonować jak normalny człowiek, ale to nie jest życie, wiesz? To po prostu nie jest życie. Więc dlaczego miałbym teraz się nie zabić? Może to wszystko, te drzewa i niebo, to tylko sen, a kiedy umrę obudzę się z koszmaru i będę szczęśliwy?

Urwałem na moment i spojrzałem w oczy Franka. Były przejęte. Widziałem w nich to, czego tak bardzo mi brakowało – zainteresowanie, troskę, odrobinę współczucia. Pomyślałem, że właśnie te oczy chciałbym widzieć codziennie w nowym życiu. Właśnie te oczy mogłyby rozświetlać każdy dzień w wieczności. Ale to były tylko marzenia, a liczyła się obecna chwila. Uniosłem ręce do góry, gotów do ostatniego lotu. Po chwili dodałem jeszcze jedno, ostatnie zdanie:

- Sensem życia jest miłość. A mnie nikt nie kocha, Frank.

-JA ciebie kocham, Gee.

*

-JA ciebie kocham, Gee.  – Powiedziałem cicho.  – Ja ciebie kocham. – Powtórzyłem głośniej i tym razem z moich oczu popłynęło kilka łez, których nie mogłem dłużej dusić w sobie. Powiedziałem mu to. Powiedziałem. Całkowicie świadomie. Byłem tego pewny jak niczego innego w życiu. Wyznałem to szczerze, z głębi serca, gotowy ponieść wszystkie konsekwencje, które idą za tą deklaracją. Te słowa spowodowały, że moje serce z każdą sekunda utwierdzało się w tym przekonaniu, napełniając się uczuciem. Z każdym momentem kochałem Gerarda jeszcze bardziej, co dodawało mi teraz odwagi.

-Kocham cię, słyszysz? – powtórzyłem głosem, w którym nie było nawet cienia wątpliwości.
Nagle zawiał mocny wiatr i Gee się zachwiał. Rzuciłem się w jego stronę gotowy złapać go, by nie skoczył, ten jednak osunął się na kolana i zaczął głośno płakać. Natychmiast przytuliłem go, jednocześnie starając się odgrodzić jego ciało od gzymsu, którego kawałek oderwał się i spadł. Gerardem targały drgawki, płakał tak rozpaczliwie, że łamało mi to serce, ale wiedziałem, że już nie skoczy. W całym moim życiu nie doznałem tak wielkiej ulgi. Cały czas mówiłem cicho:

-Już dobrze, już w porządku, jesteś bezpieczny, kocham cię…

W tym momencie usłyszałem dochodzące z oddali syreny radiowozów. Widocznie ktoś zauważył całe zajście i zadzwonił po policję. Nadal obejmowałem Gerarda, powtarzając wciąż te same słowa i całując go we włosy. Chwilę potem na dachu zjawiło się dwóch funkcjonariuszy, których gestem dłoni zatrzymałem. Nie chciałem, by Gerard się zawstydził lub wystraszył. Kiedy czarnowłosy trochę się uspokoił pozwoliłem oficerom podejść do nas i podniosłem Gerarda z betonu. Powoli odprowadziłem go do klapy w podłodze. Był bezpieczny. Żył.

*

Całe to zdarzenie obserwowałam ja, Mroczna Kusicielka, oczywiście z dużym dystansem. Takie rzeczy się zdarzały, jednak mimo to byłam zawiedziona, że nie udało mi się pochłonąć kolejnego życia. Dość już miałam starych, szczęśliwych ludzi, których razem z moją siostrą, Czarną Śmiercią, ciągnęłyśmy  bezlitośnie w zaświaty. Chciałam kogoś nowego, jakiejś młodej duszy do potępienia, jednak tym razem nie było mi to dane. Wzruszyłam tylko ramionami i jednym ruchem szaty przeniosłam się w inne miejsce. Tym razem temu chłopakowi się upiekło, ale tak łatwo z niego nie zrezygnuję. Dam mu spokój.

Na razie.