Hej hej! O jaa, jak ja was zaniedbałam :(. Przepraszam was najmocniej. Tak jak już pisałam na początku tego bloga, zakładałam go bardziej dla siebie i nawet mi przez myśl nie przeszło, że ktoś będzie chciał czytać te idiotyzmy O_o. Ale cieszę się, że jesteście. Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.
------------------------------------------------------------
Po raz pierwszy od czasu śmierci otworzyłem oczy.
Zalało mnie
oślepiające światło. Czy to już? Czy to ten „tunel”, który niby widzi się po
śmierci? Błagam żeby to było to.
Dziwne, że nadal mam świadomość. Nigdy nie wierzyłem w życie
po śmierci. Może jednak istnieje. W takim razie dokąd trafię?
W ułamku sekundy moja głowa zaczęła pulsować, znów zamknąłem
oczy. Nie czułem swojego ciała, tylko uporczywie bolący punkt na wysokości oczu.
Nawet nie myślałem o tym, żeby się poruszyć. Spokojnie czekałem na to, co ma
się wydarzyć, przecież i tak to już bez znaczenia. Usłyszałem jakiś szum
dochodzący ze środka mnie, a potem głuchy huk. I jeszcze jeden, i kolejny. Ich częstotliwość
się zwiększała i zaczynało mnie to niepokoić. Mimo szczerej niechęci
spróbowałem po raz kolejny otworzyć oczy ale zobaczyłem to samo, co poprzednim
razem – światło. Przymrużyłem powieki, starając się wyostrzyć wzrok. Coś wisiało
nade mną. Tym czymś było najwyraźniej źródło światła. Szum i hałas nie dawały
mi spokoju, czułem się tak, jakbym to ja cały zmieniał się w dźwięk. Nagle
dotarło do mnie więcej bodźców, chyba zacząłem swoją pośmiertną wędrówkę. Kiedy
światło przestało tak bardzo razić mnie w oczy zobaczyłem wielką lampę zwisającą
złowrogo nad moją głową. Coś cichutko pikało wkoło. Przekręciłem głowę.
-Siostro! Obudził się! – usłyszałem kobiecy głos i
natychmiast zamknąłem oczy. Kim była ta postać i przede wszystkim co to znaczy
„obudził się?”. Kompletnie nic z tego nie rozumiałem. Czułem, jak błogi spokój
i opanowanie ulatniały się ze mnie, zastępowane przed niepewność. Jeszcze raz
otworzyłem oczy i ujrzałem wokół siebie jakąś metalową aparaturę. Co to ma do
cholery być? Spróbowałem poruszyć rękoma, ale niezbyt dobrze widziałem i jedyne,
co udało mi się wskórać to najwyraźniej zwrócenie na siebie uwagi, gdyż po
chwili do pomieszczenia, w którym się znajdowałem weszły dwie postaci. Nie
potrafiłem rozróżnić ich twarzy, widziałem tylko kontury. Powieki same mi się
zamykały.
-Och, dzięki Bogu, że żyje. Jak długo spał?
-Prawie 12 godzin.
Ktoś przysunął się bliżej miejsca, w którym się znajdowałem.
Powoli zaczynałem kojarzyć fakty, ale prawda była zbyt brutalna, dlatego nadal
nie dopuszczałem jej do świadomości. Wiedziałem jedynie, że leżę na jakimś
łóżku, a obok mnie rozmawiają dwie osoby. Otworzyłem usta by coś powiedzieć,
ale usłyszałem tylko:
-Ciii…nic nie mów, jesteś teraz na to za słaby. Śpij.
Jak to za słaby? Co to wszystko miało znaczyć? Kręciło mi
się w głowie. Miałem wrażenie, że spadam w jakiś tunel, odpływam niesiony przez
morze. Ponownie zamknąłem oczy. Wszelkie odgłosy zaczynały milknąć, byłem tylko
ja i pochłaniająca mnie czerń. Po kilku chwilach straciłem świadomość.
***
Kiedy znów się ocknąłem, widziałem już więcej. Po mojej
prawej stronie z wielkiego okna sączyło się delikatne światło, poprzerywane
gdzieniegdzie cieniami krat. Po lewej stronie łóżka stała kupa złomu, która
migała kontrolkami we wszystkich kolorach. Usłyszałem płytki, miarowy oddech.
Spojrzałem na swoje ciało. Było przykryte białą pościelą, a do rąk i głowy
poprzyczepiane miałem dziesiątki rurek i kabelków. Wreszcie dotarło do mnie,
gdzie się znajduję. Byłem w szpitalu. Natychmiast po przetworzeniu tej
informacji przez mój mózg zacząłem się miotać i próbować wygrzebać z łóżka,
jednak bezskutecznie. Zauważyłem, że moje przedramiona i nadgarstki oplecione
są szczelnie grubymi bandażami, a w zgięciu łokcia miałem wbity wenflon.
Nie. To nie może być prawda.
Zaczerpnąłem tak dużo powietrza, jak tylko pozwoliły mi bolące
płuca i spróbowałem krzyknąć, ale zamiast tego z moich ust wydobył się jedynie
cichy szept. Byłem całkiem sam na sali, na pewno nikt mnie nie usłyszał.
Ponowiłem próbę, tym razem struny głosowe zadziałały poprawnie. Na dźwięk
swojego głosu omal nie podskoczyłem.
-G…gdzie ja jestem?
Spojrzałem w lewo za aparaturę, kiedy drzwi do sali się uchyliły. Do środka
wszedł jakiś mężczyzna, którego twarzy nie rozpoznawałem. Z daleka zauważyłem
jedynie, że miał ciemne włosy, które opadały mu niesfornie na ramiona. Po chwili
jego twarz była w odległości jakiś 20 centymetrów od mojej. Zanim przyglądnąłem
się jej uważnie, mężczyzna zaczął mówić.
-Pytałeś gdzie jesteś, tak? Otóż jesteś w szpitalu w
Belleville, w stanie New Jersey. Ja jestem doktor Way.
Głos ugrzązł mi w gardle. Nie potrafiłem powiedzieć nic
konkretnego, chociaż moją głowę zalała powódź pytań. Chciałem tylko dowiedzieć
się najważniejszego.
-Ja…umarłem?
Doktor Way uśmiechnął się do mnie czule. Dopiero teraz
zwróciłem uwagę na jego bystre, zielone oczy i szczery uśmiech. Coś
niespokojnie poruszyło się w mojej klatce piersiowej.
-Nie, Frank, nie umarłeś. Żyjesz. –Te słowa były dla mnie
jak wyrok. A więc wszystko na nic. Nie udało mi się. Cała odwaga, cały trud,
który włożyłem w to, żeby nareszcie zniknąć z tego świata, poszedł na marne.
Momentalnie do moich oczu napłynęły łzy i nie patrząc na to, że mężczyzna
przyglądał mi się uważnie, po prostu się rozpłakałem. Prawda była cholernie
bolesna. Poczułem się tak, jakby ktoś wbił mi kolec w serce. Przez zamglone
oczy spostrzegłem, jak doktor kładzie mi rękę na głowie i delikatnie głaska.
Jego dotyk był pierwszym, jaki poczułem, odkąd umarłem. To znaczy odkąd
zmartwychwstałem. Wzdrygnąłem się lekko,
kiedy po moim ciele przeszedł delikatny dreszcz.
-Cicho, nie płacz już. Wszystko się ułoży. –Ale ja nie potrafiłem
przestać szlochać. To jedyne, na co było mnie stać. Poczułem się jak noworodek,
który po przyjściu na świat niczego nie rozumie i potrafi jedynie drzeć się wniebogłosy.
-Zaraz przyjdzie do ciebie lekarz, dobrze Frank? – Dopiero
dotarło do mnie, że tak brzmi moje imię, a wraz z tą informacją zaczynałem
przypominać sobie swoją tożsamość. Jestem Frank Iero, mam osiemnaście lat,
mieszkam w Belleville i prawie udało mi się popełnić samobójstwo. Momentalnie
zrobiło mi się niedobrze. Bardzo chciałem nie wpuszczać do umysłu kolejnych
myśli, miałem ich serdecznie dość, ale nie potrafiłem skupić się na niczym
innym. Przed oczami migały mi postaci matki, ojca, psa; wygląd domu, podwórka a
nawet szkoły, do której do niedawna chodziłem. A więc wszystko jest tak, jak
dawniej. Nic się nie zmieniło.
Doktor Way ostrożnie odsunął się ode mnie i wyszedł z sali,
a na jego miejsce pojawił się jakiś inny lekarz.
-Dzień dobry, Frank – mężczyzna zagadnął oschle i od razu
wyczułem, że nie jest tak pozytywnie do mnie nastawiony jak doktor Way. – Czy
chcesz, żebym opowiedział ci, jak się tu znalazłeś? – Powstrzymałem łzy i
odpowiedziałem.
-Tak. – Mój głos powoli wracał do normalnego stanu.
-A więc dobrze. Tylko spokojnie. Nasi ratownicy znaleźli cię
na podłodze łazienki w twoim mieszkaniu. Twoja współlokatorka zadzwoniła po
pogotowie. Podciąłeś sobie żyły, uprzednio połykając dużą ilość leków na serce
i antydepresantów. Dodatkowo, kiedy upadałeś, uderzyłeś głową o wannę. Straciłeś
bardzo dużo krwi, ale na szczęście jesteś z nami. – Doktor dukał zdania niczym ogłoszenia
parafialne w kościele, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak bolesne są dla
mnie jego słowa. Nie miałem siły go dalej słuchać, w mojej głowie pojawiła się
jedna, nurtująca myśl: żyję. Uciekłem od rzeczywistości, zaszedłem tak daleko
tylko po to, by wrócić do punktu wyjścia. Dlaczego do kurwy nędzy musieli mnie
uratować? Dlaczego Katy wróciła akurat w tym momencie, w którym byłem gotowy,
żeby skończyć to wszystko raz na zawsze!? Tyle pytań pozostawało bez
odpowiedzi.
Popatrzyłem na swoje ciało i kolejny raz zrobiło mi się
niedobrze. Zapragnąłem znowu zasnąć i nigdy się nie obudzić. Tak bardzo tego
chciałem, ale świadomość, że to niemożliwe, uniemożliwiała mi nawet zamknięcie
oczu. Prędzej czy później musiałbym się ocknąć. Starszy doktor zamilkł, zapewne
spostrzegłszy, że go ignoruję.
-Chcę zostać sam. – rzuciłem, nie patrząc mu w oczy.
-Dobrze, ale pamiętaj, że cię obserwujemy. – Jak miło, że
lekarz chociaż nie był problematyczny. Już myślałem, że zacznie prawić mi kazania.
Zanim mężczyzna zniknął w korytarzu zdążyłem jeszcze spytać.
-Czy ktoś z mojej rodziny wie? – Doktor rzucił mi
podejrzliwe spojrzenie, ale pokręcił głową.
-Nie, Frank, póki co nie będziemy obciążać ani ciebie, ani
twojej rodziny. Zostaną poinformowani jeśli wyrazisz na to zgodę.
-Nie. Na razie nie.
-Dobrze więc, odpocznij sobie.
I wyszedł, kierując się w sobie tylko znanym kierunku.
Zostałem sam, znowu.
Tego wszystkiego było za dużo jak na jeden dzień. Byłem tak
sfrustrowany i zdesperowany, że miałem ochotę krzyczeć. Zewsząd dochodziły do
mnie oznaki tego, że żyję. Cholerne urządzenia, których nie potrafiłem nawet
nazwać, moje bijące w piersi serce i unoszące się płuca, mój głos.
Rzeczywistość była przerażająca. Nagle zapragnąłem uciec. Uciec jak najdalej
stąd i rzucić się z pierwszego lepszego mostu albo wbiec prosto na ulicę.
Cokolwiek, byleby tylko zniknąć z tego świata. Nie do końca jeszcze do mnie
docierało, że już mi się to nie uda. Uratowali mnie, jestem pod nadzorem,
przypięty do kabelków jak pies na smyczy i w żaden sposób nie wrócę do tego, co
zamierzałem zrobić. Bolało, to wszystko potwornie bolało. Znowu rozpłakałem się
z bezsilności. Leżąc zwinięty w kłębek usłyszałem, że ktoś znowu wchodzi do
sali. W tej chwili nie chciałem nikogo widzieć i już miałem to zakomunikować,
kiedy ujrzałem doktora Way’a, przyglądającego mi się z kąta pomieszczenia. Miał
nadzwyczaj przyjemny wyraz twarzy jak na doktora. Wyglądał jak ktoś, kto
przyszedł porozmawiać z kolegą, a nie z pacjentem. Mężczyzna odchrząknął cicho
i zbliżył się do mojego łóżka. Nie wiem dlaczego ale nie chciałem, aby sobie
poszedł. Patrzyliśmy na siebie dosłownie parę sekund, ale to mi wystarczyło,
aby zbadać wzrokiem jego twarz. Było w niej coś niesamowicie pociągającego,
połączenie kobiecości i męskości, niewinności i mroku. Ujmując to w jednym
słowie – był po prostu piękny. Jego ciemnozielone tęczówki błyszczały w nikłym
świetle jarzeniówek, oprawione gęstym wachlarzem rzęs, kruczoczarnych jak jego
włosy, które spływały kaskadami po jego ramionach i zawijały się na końcach.
Usta wygięte w subtelnym uśmiechu miały kolor malin i kontrastowały z
mlecznobiałą skórą mężczyzny. Wszystko w jego wyglądzie było tak niecodzienne,
że chciało się po prostu na niego patrzeć. Lekarz usiadł tuż obok mnie na
łóżku, a ja przez ułamek sekundy zapragnąłem żyć, aby móc codziennie patrzeć w
jego oczy.
-Obudziłeś się, to dobrze. Jak się czujesz?
-Jakoś. – rzuciłem szybko, ale zaraz tego pożałowałem. To
była moja automatyczna reakcja na tego typu pytania zadawane przez ludzi,
których i tak nie obchodziła odpowiedź. Doktor Way jednak wydawał się być
naprawdę zainteresowany tym, co mam do powiedzenia, co było niezwykłe, bo
przecież nikogo nigdy nie obchodziło moje życie. I tak nie miałem nic do
stracenia, a widząc zatroskanie w oczach lekarza zdobyłem się na dłuższą
wypowiedź.
-Sam nie wiem. Nie chcę tu być. Dlaczego mnie uratowaliście?
– W moim głosie zabrzmiała nutka wyrzutu, co było chyba uzasadnione w tej
sytuacji. Doktor Way zmarszczył brwi, a jego wzrok spotkał się z moim.
-Widzisz, Frank, na tym polega praca lekarzy. Nawet jeśli
bardzo chciałeś umrzeć, gdybyśmy ci na to pozwolili, mielibyśmy nie tylko
potworne wyrzuty sumienia, ale i problemy prawne. Wiem, że to dla ciebie żadne
usprawiedliwienie, ale tak właśnie jest.
-Przecież to moje życie, mogę robić z nim co chcę. Nikt nie
dał wam prawa o nim decydować. – Niemal warknąłem. Nie chciałem go urazić, po
prostu mój umysł był skoncentrowany tylko na szukaniu przyczyny i jedyne, co
mogłem w tej chwili robić, to atakować wszystkich wkoło. To nie miało być
tak…Lekarz jednak nie zraził się moimi słowami, nadal spokojnie tłumaczył mi
wszystko, jakby uczył mnie alfabetu.
-To prawda, jednak, tak jak już ci powiedziałem, taka jest
praca lekarzy. Nie miej im tego za złe, chcieli dobrze. Zresztą, jeśli o mnie
chodzi, nie brałem udziału w akcji reanimowania cię. Uprzedzając twoje
pytania-zostaniesz tutaj tak długo, aż rany na twoich nadgarstkach w pełni się
zagoją. Musimy pozbyć się toksyn i resztek leków z twojego organizmu , gdyż jesteś w
tej chwili podatny na wszelkie choroby. Twoje ciało i kondycja psychiczna są
bardzo osłabione dlatego podejrzewam, że pobędziesz tutaj co najmniej dwa
tygodnie. To wcale nie tak długo, jak ci się może wydawać. Och, i nie bój się
tych maszyn, wkrótce cię od nich odczepią. – na chwilę przerwał swój monolog,
przyglądając mi się uważnie. - To chyba wszystkie informacje, których mogę ci udzielić. Reszty dowiesz się od lekarzy oddziałowych.
-Lekarzy oddziałowych? To kim pan jest?
-Jestem psychiatrą.
***
Co do tego czegoś na górze: tak tak, kolejny szpitalny Frerard, Wybaczcie, musiałam. Ten shot jest dla mnie bardzo ważny i praktycznie podsumowuje zmiany, które przeszła moja psychika w ciągu ostatnich kilku lat. Może to brzmi idiotycznie, ale po doświadczeniach w szpitalu chyba stałam się bardziej świadoma, sama nie wiem. Od razu mówię, że będzie mnóstwo niedociągnięć, brak następstwa faktów itp. Ale chciałam napisać coś, co pozwoli mi uporządkować swoje myśli, jako że wkraczamy w nowy rok :). Nie wiem, po co to wstawiam. Miałam przed tym niesamowite opory, bo pisałam to tylko "ku pokrzepieniu serca", ale po protu czułam taką potrzebę. Zdaję sobie sprawę, że podchodzę do pisania zbyt osobiście i emocjonalnie, ale ja po prostu nie umiem pisać kompletnie zmyślonych historii. Nieświadomie wplatam wątki autobiograficzne i bazuję na tym, co przeżyłam. Powinnam pisać jakiegoś miłego Frerarda, a nie was obciążać bagażem mojej przeszłości. Mimo wszystko jednak zachęcam do czytania i proszę o wyrozumiałość :).