środa, 12 lutego 2014

"And would you stay right here when I tell you, that someone out there loves you?" cz.4

Rozdział chciałabym zadedykować Darsie, Emce, Katy i Marcie. Dziękuję, że jesteście.
Dziękuję także wszystkim czytelnikom, dzięki którym wciąż wracam do pisania. Wasza obecność tutaj jest dla mnie ogromnym skarbem.

***

Wyszedłem z gabinetu kompletnie skołowany, ale i spokojny. Powrót do dnia mojego nieudanego samobójstwa nie był niczym przyjemnym, bo znów przez chwilę czułem co, co wtedy. Z drugiej jednak strony myślę, że dobrze się stało, że o tym komuś opowiedziałem. Czułem się jakby lżejszy. Po powrocie do pokoju zjadłem posiłek i resztę dnia spędziłem rysując i pisząc. Żałowałem, że nie mam tu swojej gitary. Uwielbiałem grać; zawsze, gdy czułem się źle i nie potrafiłem wyciszyć rozsadzających mnie emocji, sięgałem po instrument i zamieniałem poszarpane myśli na dźwięki, które układały się w melodię mojego serca. Granie przychodziło mi tak naturalnie jak oddychanie czy spanie, prawdopodobnie dlatego, że od dziecka byłem wrażliwy na muzykę. Tylko ona potrafiła poruszyć moją duszę i sprawić, bym chciał zmienić coś w swoim życiu. Nigdy nie grałem dla kogoś, zawsze było to osobiste i niemalże duchowe doznanie, jakbym współtworzył coś pięknego, komponował muzykę wszechświata. Brakowało mi tego pozytywnego wpływu w szpitalu. Brakowało mi tej wolności, którą niosła ze sobą sztuka. Tylko w niej bowiem potrafiłem odnaleźć sens, cel i ład; tylko ona nie narzucała mi żadnych ograniczeń, pozwalając wyrażać siebie na wiele sposobów. Dzięki obcowaniu ze sztuką i tworzeniu jej czułem, że do czegoś się nadaję, dokądś przynależę. Grałem i tworzyłem tylko dla siebie i nie musiałem niczego udowadniać, nikomu imponować, nikogo okłamywać. Nie było mi łatwo być tak po prostu odciętym od tej części mojego życia. Mimo wszystko jednak czułem, że mój stan z dnia na dzień się polepsza.

***

-Frank…

Nic nie wiedziałem, zewsząd otaczał mnie mrok. Próbowałem pójść w jakimś kierunku, ale było po prostu zbyt ciemno. Nie potrafiłem nawet rozróżnić kierunków ani ustalić swojego położenia, zupełnie jakby ktoś zamknął mnie w kabinie bez grawitacji, zupełnie samego. Błądziłem po omacku rękoma w gęstej, przytłaczającej ciemności, która zdawała się mnie oblepiać i pochłaniać. Bałem się zrobić choćby najmniejszy krok, bałem się odwrócić głowę, bałem się nawet oddychać. Ogarnął mnie przemożny strach i niepewność, która dosłownie paraliżowała. Chciałem biec, ale nie potrafiłem oderwać stóp od podłoża. Chciałem krzyczeć, ale z moich ust nie wydostawał się żaden dźwięk. Chciałem płakać, ale bałem się zamknąć oczy w obawie, że gdy to zrobię, dopadną mnie moje własne demony i rozszarpią na kawałki.

-Frank…

Głos dobiegał jakby zza ściany, jakby ktoś przykrył kocem stare radio. Mimo to wyraźnie słyszałem swoje imię. Ogarnięty rezygnacją i obojętnością na swój los, postanowiłem ruszyć w stronę, skąd dobiegał głos wołającego. Wydawał mi się dziwnie znajomy. W miarę stawiania przeze mnie kroków w jego kierunku, głos wzbierał na sile i stawał się coraz bardziej hipnotyzujący, przyciągający. Nie wiedziałem, co dokładnie robiłem. Ten głos wabił mój zmęczony organizm, nęcił moje zmysły, a ja nie potrafiłem się mu oprzeć. Nagle, tuż przede mną, u źródła głosu, ciemność rozjaśniła się i ujrzałem parę niesamowicie zielonych, wpatrzonych we mnie oczu. Te oczy zdawały się jakby świdrować moją duszę, prześwietlać jej najgłębsze zakamarki, ale w ich głębinie nie było ani kropli pogardy, ani krztyny oceniania czy zniesmaczenia. Patrząc w te oczy, widziałem w nich tylko zrozumienie i akceptację, akceptację całego mnie, takim, jakim byłem. Ogarnął mnie błogi spokój, a strach całkowicie ulotnił się z mojego umysłu, będąc zastąpionym przez uczucia, których nie potrafiłem opisać. Wiedziałem jedynie, że były przyjemne i zupełnie nowe. Nagle przestało się liczyć, że jestem w ciemności, że błądzę, że nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Liczyła się tylko para tych malachitowych, rozumiejących oczu. Chciałem patrzeć w nie do końca świata.

-Frank…Frank! Wstałeś już?

***

Zanim zorientowałem się, gdzie właściwie jestem, mój piękny sen rozpłynął się w niebycie niczym dym. Zamrugałem kilkakrotnie, widząc tuż obok siebie parę zielonych, uśmiechniętych oczu. Czy ja ich już gdzieś nie widziałem? Nie potrafiłem sobie tego przypomnieć.

-Dzień dobry, Frank. Przepraszam, że cię budzę tak wcześnie, ale musisz udać się na badania. – Twarz Gerarda była promienna i radosna, jakby rozmawiał z małym dzieckiem. Jego wzrok sprawiał, że było mi niekomfortowo, zupełnie jakby czarnowłosy znał moje myśli. Bez patrzenia mu w oczy wymruczałem:

-Uh…dzień dobry, Gerard. Ja…już idę. Pójdę tylko do łazienki się odświeżyć.

Gerard zmarszczył brwi i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale po chwili zrezygnował ze swojego zamiaru i pożegnał się. Było wcześnie, zbyt wcześnie, ale wcale nie gniewałem się, że musiałem tak szybko wstać. W zasadzie, z taką pobudką mógłbym budzić się nawet w nocy. Zanim przyszły do mnie pielęgniarki, umyłem ciało i włosy w łazience. Tym razem nie było tak źle jak ostatnio, co prawda nadal gardziłem swoim ciałem, ale starałem się o tym nie myśleć, gdy brałem prysznic. Zauważyłem, że moje blizny powoli się goją i nie są tak wyraźne, jak kiedyś, co z jednej strony mnie cieszyło, a z drugiej martwiło. Nigdy nie wstydziłem się swoich blizn, nigdy też specjalnie nie żałowałem czynów, przez które pojawiały się na moim ciele. Nie oznacza to, że specjalnie się nimi chwaliłem, jednak nie starałem się ich także ukrywać. Traktowałem je jako ślady wszystkich ważnych wydarzeń w moim życiu, ślady bitew ze samym sobą, które wygrywałem. Ktoś mógłby pomyśleć, że tnąc się byłem po prostu przegranym, jednak mając jako alternatywę samobójstwo, ta forma szkodzenia sobie była jedynym słusznym wyborem. Blizny stanowiły dla mnie formę przechowywania wspomnień taką, jaką dla innych stanowi na przykład zbieranie zdjęć. Poza tym te małe zaróżowienia na mojej skórze przypominały mi, że mimo wszystko byłem silny, że wciąż żyłem. Oczywiście do czasu, kiedy w końcu się poddałem.

Wróciłem do sali zaraz przed śniadaniem i wizytą lekarzy, podczas której zmieniono mi opatrunek i zawiadomiono, że niedługo będę mógł opuścić placówkę, oczywiście o ile mój stan się nie pogorszy. Zaczęto mi także podawać jakieś tabletki, których nazwy nie znałem. Przypuszczam, że już wcześniej dostawałem tę substancję dożylnie, był to prawdopodobnie jakiś antydepresant lub lek uspokajający. Pielęgniarki w zabiegowym odmówiły mi jednak ujawnienia szczegółów, powołując się na jakieś państwowe prawo. Cóż, nie znałem wszystkich przepisów, więc nie mogłem się do niczego przyczepić. Zresztą, i tak było mi to obojętne. Po przeglądzie poszedłem do gabinetu ordynatora aby spytać, czy Katy będzie mogła mnie odwiedzić i dowiedziałem się, że przyjedzie wieczorem, po rozmowie z Gerardem. Ucieszyłem się niesamowicie, bo zdążyłem się już za nią stęsknić. 

Całe przedpołudnie myślałem o swoim życiu i wszystkim, przed czym próbowałem uciec. O wszystkich tych uczuciach, których nie mogłem znieść i słowach, które codziennie raniły mnie tak bardzo, że zwyczajnie nie miałem siły dłużej żyć. To wszystko teraz wydawało mi się tak odległe, wspomnienia zdążyły już wyblaknąć i pokryć się kurzem. Przez wiele lat starałem się wyprzeć tych wydarzeń, pozbyć się pamięci. Wciąż jednak czułem w swoim sercu niewysłowioną pustkę, jakby ktoś odebrał mi coś bardzo cennego. To wszystko, co się stało, miało ogromny wpływ na moją psychikę, ukształtowało moje myślenie i zachowanie. Nawet jeśli jakimś cudem zdołałbym zapomnieć i wybaczyć wszystkim, którzy mnie skrzywdzili, nie potrafiłbym zmienić tego, jaki jestem. Jedynym sposobem na względnie normalne życie jest w moim przypadku chyba tylko pogodzenie się ze swoją przeszłością i zaakceptowanie piętna, jakie na mnie odcisnęła. Nie umiem jednak tego dokonać, nie samemu. Nie potrafię wybaczyć samemu sobie.

Gdy ostatnia myśl dotarła do mojego mózgu, słońce rozlało swą złotą poświatę na białe ściany pomieszczenia. Nie mogłem uwierzyć, że znów odpłynąłem myślami na tak długi czas. Spodziewałem się, że za niedługo będę miał rozmowę z Gerardem, a potem odwiedzi mnie przyjaciółka. Podszedłem do okna, patrząc na roślinność i grzejąc twarz w słońcu. W szybie ujrzałem odbicie swojej twarzy, która nie wyglądała już tak blado jak poprzednim razem, choć może była to zasługa popołudniowego oświetlenia. Zastanawiałem się, jak zareaguje Katy, widząc mnie w takim stanie. Czy będzie jej mnie żal, czy może zachowa zimną krew i nie okaże żadnych emocji? Po raz kolejny zanurzyłem się we własnych rozmyślaniach, przechadzając się po oddziale i zanim się spostrzegłem, siedziałem na plastikowym krzesełku przed gabinetem Gerarda. Drzwi pomieszczenia były lekko uchylone, a po ziemi raz po raz przesuwał się czarny cień należący do lekarza. Miałem jakieś dziwne przeczucie, że nie powinno mnie tu być.

-…Wiem, Mikey, wiem, że to mój pacjent. Ja po prostu…sam nie wiem. To wszystko jest takie skomplikowane. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.

Moje przeczucie właśnie zostało dosadnie potwierdzone. Gerard rozmawiał z kimś przez telefon, prawdopodobnie ze swoim bratem, o ile dobrze pamiętam. Niech to szlag. Nie powinienem tego słyszeć, jednak jakiś wewnętrzny głosik kusił mnie, bym został i wysłuchał dalszej części rozmowy. Sparaliżowany ze strachu nie ruszyłem się z miejsca, a Gerard po chwili ciszy podniósł głos.

-Niby jak mam mu to powiedzieć? Zwariowałeś? Skąd miałbym wiedzieć, czy on też coś do mnie… Jeśli stracę jego zaufanie, nigdy nie uda mi się mu pomóc.

Wkoło znów nie było słychać niczego oprócz nerwowych kroków Gerarda, przechadzającego się tam i z powrotem. Brakowało jeszcze jakiegoś dźwięku, pomyślałem, a po sekundzie przypomniałem sobie, żeby oddychać. Czy Gerard mówił…o mnie? Nie, to niemożliwe. Przecież nie jestem jego jedynym pacjentem, na pewno chodzi o kogoś innego.

-Ech…chyba masz rację. Po prostu mu powiem. Ale nie dziś, jest za wcześnie. Muszę upewnić się, że go tym nie zranię. Tak czy siak, dzięki Mikes. Pozdrów Alicię!

Usłyszałem, że Gerard zbliża się do drzwi, więc czym prędzej starałem się opanować oddech i udać, że niczego nie słyszałem. Cholera, naprawdę nie powinienem był tego słyszeć. Nie mogę dać po sobie poznać, że coś jest nie tak.

-Frank? Cześć…długo tu czekasz? – Głos czarnowłosego wciąż był przepełniony emocjami, ale potrafiłem wyczuć w nim także zdziwienie pomieszane z delikatnym skrępowaniem. Na moje policzki wstąpił demaskujący rumieniec. Cholera.

-Nie, ja…e…dopiero przyszedłem. Nie wiem, czy to dobra pora na rozmowę? – Nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy. Frank! Co, do cholery, się z tobą dzieje? Skarciłem się w myślach za swoje idiotyczne zachowanie.

-Jak najlepsza. – odpowiedział pogodnie Gerard, wracając do swojego normalnego głosu i uśmiechając się lekko. Patrząc na niego, nie potrafiłbym poznać, że właśnie przed chwilą targały nim wewnętrzne rozterki. Jak on to robił? Ze mnie każdy mógł czytać jak z otwartej księgi, a może to tylko Gerard wywoływał u mnie takie reakcje. Po chwili drzwi jego gabinetu otworzyły się szeroko, ukazując przytulne, jasne wnętrze. Niepewnie usiadłem na fotelu naprzeciw biurka, za którym spoczął także Gerard, przeglądając jakieś kartki i chowając teczkę z moim nazwiskiem do szuflady. Zdziwiłem się, kiedy dotarło do mnie, że przez cały mój pobyt doktor nie zapisał ani jednego zdania w mojej karcie. Publiczni psychologowie nigdy nie robili nic innego, skrobiąc beznamiętnie swoje bzdurne diagnozy tuż przed moim nosem. Nigdy tego nie lubiłem, ponieważ uważałem, że mojej historii nie da się tak po prostu zamknąć w kilku kartkach i wrzucić do szuflady z oznaczeniem odpowiedniej choroby psychicznej. Gerard najwidoczniej musiał się tego domyślać, bo zupełnie ignorował robienie notatek w mojej obecności, choć prawdopodobnie przeglądał historię mojego leczenia, sądząc po tym, iż wciąż spoczywała ona w jego biurku.

-Jak się dziś czujesz, Frank? – zagadnął doktor, splatając ręce na blacie biurka.

-Dobrze, dziękuję. – odpowiedziałem zdawkowo, gdyż byłem zbyt zajęty podziwianiem, jak promienie słońca prześwitywały przez czarne włosy Gerarda. Jego twarz była spokojna, znajoma i dobra, a oczy skupione na moich. Złota poświata obrysowywała kontur wkoło jego idealnie wyrzeźbionych kości policzkowych i ramion. Był…po prostu piękny.

-Frank…ufasz mi, prawda? –ton głosu Gerarda nagle spoważniał.

-Chyba…tak. Tak. – starałem się zabrzmieć przekonująco i chyba mi się udało. W gruncie rzeczy, taka była prawda, nawet jeśli mój mózg nie chciał jej do siebie dopuścić. Ufałem Gerardowi, ufałem mu od początku. Była to dla mnie tak szokująca zmiana, że początkowo nie chciałem jej zaakceptować. Głęboko w środku mnie, moja psychika nadal ustawiona była na tryb ochronny, tryb kłamstw i braku zaufania względem kogokolwiek. Przecież każdy mógł mnie znowu zranić. Znowu mogłem cierpieć i zostać odrzucony. Pobyt w szpitalu jednak był sam w sobie męczący, a utrzymywanie bariery między mną a światem stawało się zwyczajnie trudne. Trudne i niepotrzebne. Gerard miał bowiem w sobie coś, co pozwalało mi wyciszyć znerwicowane myśli i zwyczajnie dopuścić go do siebie. Dopuścić go do tych głębokich, czarnych labiryntów uczuć, myśli, wspomnień i marzeń.

-W takim razie może zechciałbyś opowiedzieć mi, jak wyglądają twoje relacje z rodzicami i resztą rodziny?

-Um…-zawahałem się, lecz nie dlatego, że nie chciałem odpowiedzieć. Zwyczajnie nie wiedziałem, jak i od czego zacząć. –To znaczy…od początku? Mam się cofnąć do dzieciństwa?

-Jeśli tego chcesz, to tak. Frank, tu chodzi tylko i wyłącznie o ciebie. Opowiedz mi to, co chcesz, możesz i uważasz za ważne. Nie chcę cię o nic wypytywać ani przypierać do muru. – powiedział Gerard spokojnie i po chwili wstał, odsunął biurko i przystawił swoje krzesło naprzeciwko mojego tak, by być blisko mnie. Ja natomiast podkurczyłem nogi i skrzyżowałem dłonie na kolanach, opierając na nich brodę. Wziąłem wdech i przymknąłem oczy.

-Dzieciństwo…było chyba najlepszym okresem mojego życia. Nie było oczywiście idealne, ale wspominam je najlepiej, jako czas beztroski i wolności. Kiedy byłem mały, moi rodzice często się kłócili. Dzisiaj wiem, że były to po prostu zwykłe, małżeńskie kłótnie, ale wtedy wydawało mi się, że to koniec świata. Pamiętam, że zamykałem się w pokoju i płakałem, słysząc za ścianą ich krzyki i groźby rozwodu. Nie rozumiałem zbyt wiele, ale wiedziałem, że coś było nie tak. W takich momentach zwracałem się ku modlitwie -  dzieciństwie i wczesnym okresie dorastania byłem głęboko wierzący. Codziennie przed snem zwracałem się do Boga z prośbą, by moi rodzice nigdy więcej się nie kłócili. To było moje jedyne życzenie. Po prostu chciałem, żeby na siebie nie krzyczeli. Odmawiałem pacierze, chodziłem do kościoła, modliłem się i czekałem, aż Bóg ich pogodzi. Tak się jednak nie stało. Czułem się…rozczarowany, oszukany. Przecież uczono mnie, że Bóg zawsze słucha próśb, a ja prosiłem tylko o normalną, kochającą się rodzinę. Wtedy chyba po raz pierwszy poczułem się opuszczony przez Boga. Oczywiście starałem się zwalczyć ten kryzys wiary, z większym czy mniejszym skutkiem, ale w końcu przestało mnie to obchodzić. Po paru latach i paru…wydarzeniach z moim życiu kompletnie przestałem czuć obecność jakiegokolwiek wyższego bytu. Dzisiaj wiem, że to tak nie działa. Wiem, że Bóg, według chrześcijan, nie jest złotą rybką i nie spełnia życzeń ot tak, ale wtedy byłem dzieckiem. Dzieckiem, któremu wmawiano, że jeśli bardzo czegoś pragnie, to Bóg mu to da. Mój ojciec…mój ojciec bił mnie w dzieciństwie. Nie, nie notorycznie, tylko jeśli coś przeskrobałem. Mimo wszystko nadal pamiętam ten ból i upokorzenie, ten płacz i błaganie, by tego nie robił. Najgorsze było to, że nikomu nie mogłem o tym powiedzieć. Matka zawsze powtarzała, że mam nie rozmawiać o sprawach rodzinnych, że mam nie wygłaszać swoich opinii i siedzieć cicho. Więc siedziałem cicho, a ból i żal rosły we mnie, choć tego nie zauważałem. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze dziwne zachowanie dziadka. Gdy jechaliśmy do dziadków w odwiedziny, pamiętam, że mówił mi odpychające rzeczy i dotykał tam, gdzie nie chciałem. Nie miałem jednak pojęcia, co tak właściwie się działo, przecież to był mój dziadek. Ufałem rodzicom i myślałem, że skoro to moja rodzina, to nie mam się czego obawiać. Dopiero po paru latach dowiedziałem się, że dziadek jest uzależniony od alkoholu i czasami wracał pijany do domu. Teraz, gdy myślę o tym, co mi robił i jak mnie nazywał, robi mi się niedobrze. Czuję się taki…brudny, upokorzony, jakby paliła mnie skóra…Do teraz drżę, kiedy ktoś obcy mnie dotknie, boję się kontaktu…

Przerwałem na chwilę, desperacko powstrzymując łzy w oczach. Nie chciałem się rozpłakać, chciałem mówić dalej. Nagle ogarnęła mnie determinacja i zapragnąłem opowiedzieć Gerardowi wszystko, nie tylko o mojej rodzinie, ale i o sobie, o swojej historii. Spojrzałem na jego twarz, zasłuchaną i skupioną na moich słowach, jego policzki zaróżowione delikatnie z emocji i oczy wpatrzone w moje. Bez cienia zawahania chwyciłem go za rękę, a on odwzajemnił uścisk, dodając mi otuchy. Czując ciepło jego palców, zaciskających się na moich, poczułem się pewny i silny. Znów zamknąłem powieki i powróciłem do swojej opowieści.

-Odkąd pamiętam, byłem zawsze…inny. Nie pasowałem do swoich rówieśników i często zostawałem sam, wyrzucony z grupy. Najczęściej inne dzieciaki potrzebowały mnie tylko wtedy, gdy miałem coś zrobić. Pisałem w pamiętniku, że nikt mnie nie rozumie, że…chcę się zabić. Chyba byłem po prostu bardzo emocjonalny. Mimo wszystko, mimo tych incydentów, dzieciństwo było dla mnie dobrym czasem. Czułem jakąś więź z rodzicami i rodziną. Gdy zacząłem dorastać, wszystko się zmieniło. Kiedy w wieku 13 lat po raz pierwszy ktoś złamał mi serce, zacząłem popadać w depresję, zmieniać się, buntować. Być może szybko by mi przeszło, gdyby nie gimnazjum, które odcisnęło na mnie ogromne piętno. W szkole byłem…czymś na kształt kozła ofiarnego. Ni stąd ni zowąd, ludzie zaczęli mnie przezywać, dokuczać i obrażać. Nagle cała szkoła zaczęła mnie nienawidzić, mimo iż nikomu nic nie zrobiłem i prawie nikogo nie znałem. Nie tylko uczniowie się ze mnie śmiali, również nauczyciele plotkowali o mnie w innych klasach i mieszali z błotem. Dodatkowo ilość nauki i przymus „utrzymywania poziomu klasy” był nie do zniesienia. Zacząłem mieć problemy ze snem, nie jadłem, zacząłem…się ciąć. Matka zawsze powtarzała mi, że stać mnie na więcej, a ja jej wierzyłem i za wszelką cenę starałem się sprostać jej wymaganiom. Uczyłem się do rana, przestałem mieć czas na zainteresowania, tylko po to, by ją zadowolić, by była ze mnie dumna. W międzyczasie zakochałem się bez wzajemności i to wszystko po prostu się na siebie nałożyło. Doszło do tego, że nie miałem siły wstać rano z łóżka po przepłakanej nocy, więc udawałem chorego. Nie widziałem sensu uczęszczania do szkoły, skoro i tak wszyscy mnie w niej nienawidzili, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wtedy też wpadłem w, jak to się potocznie mówi, złe towarzystwo. Zacząłem pić, palić, brać narkotyki. Cokolwiek, co choć przez chwilę uśmierzało mój ból. Moi rodzice zaś…kompletnie niczego nie zauważali. Kiedy próbowałem z nimi o czymś porozmawiać, nie chcieli mnie słuchać. Liczyło się tylko to, że wciąż miałem dobre stopnie. Dopiero, gdy zacząłem wagarować i wracać pijany do domu, moja matka zaczęła robić mi awantury i dawać kary, co jeszcze bardziej nastawiało mnie przeciwko niej. Miałem wtedy jedną, jedyną przyjaciółkę, bo mój dawny przyjaciel z dzieciństwa znalazł sobie nowych znajomych. Myślałem, że przyjaźń z tą dziewczyną to najlepsza rzecz, jaka mnie kiedykolwiek spotkała, do czasu kiedy stwierdziła, że to wszystko było tylko kłamstwem i dziecinadą. Jej odejście, tak nagłe i nieuzasadnione, wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebowałem, wywołało we mnie ogromną furię i smutek. Pamiętam dokładnie dzień, kiedy pierwszy raz postanowiłem się zabić. Czekałem tylko, aż zapadnie noc, by móc uciec z mieszkania i rzucić z okna na jedenastym piętrze. Wtedy, zupełnie niespodziewanie, zadzwonił do mnie mój przyjaciel z podstawówki. Spotkaliśmy się, pogodziliśmy i obiecałem mu, że go nie zostawię. I nigdy tego nie zrobiłem. To on zostawił mnie, po tylu latach przestał się do mnie odzywać, tak po prostu. Nadal nie mamy ze sobą kontaktu…Pewnego dnia, moja matka zauważyła blizny na rękach. W domu rozpętało się piekło. Rodzice obwiniali mnie o to, że się tnę. Mówili, że robię to im na przekór, że chcę ich zdenerwować. Matka wstydziła się za mnie i na każdym kroku wypominała mi, co ludzie sobie o mnie pomyślą. Dla niej zawsze liczyło się tylko zdanie innych – sąsiadów, znajomych, rodziny. Zawsze chciała wyglądać idealnie i mieć idealną rodzinę, a ja burzyłem jej idylliczną wizję. Moich rodziców nie obchodziła przyczyna tego, co sobie robiłem. Liczyło się tylko to, że źle to wygląda i przynosi im wstyd. Widzieli tylko to, co na powierzchni. Bardzo chciałem się przed nimi otworzyć, powiedzieć im, co czuję. Ale gdy spotkałem się z taką reakcją, zwyczajnie przestałem im ufać. Kiedyś opowiedziałem mojej matce coś w sekrecie, po czym ona wygadała to wszystko swojej siostrze, która zaczęła na mnie krzyczeć i prawić mi kazania. To, i parę innych, podobnych sytuacji sprawiło, że przestałem mówić im cokolwiek. Przez całe lata kłamałem  i oszukiwałem, udawałem szczęśliwego, byle tylko nie dawać po sobie poznać, że potrzebuję pomocy. Matka wysłała mnie do psychologa, chcąc mnie naprawić, jednak sama nie widziała w swoim zachowaniu nic złego. Dziś wiem, że to było dla nich coś zupełnie nowego i nie umieli sobie z tym poradzić. Na pewno nie przewidzieli, że ich syn może mieć chorobę psychiczną. Wiem to i staram się nie obwiniać ich o to, co się ze mną stało. Mimo to nie potrafię im wybaczyć. Nie potrafię ich pokochać, Gerard. Po prostu nie umiem. Jest mi z tego powodu cholernie źle, przecież powinno się kochać rodziców. Ja tego nie robię. Oni nadal nie przyznali się do błędu, nie przeprosili. Zwyczajnie udali, że te parę lat nie istniało. Zostawiłem ich dom, poszedłem na studia i udałem, że wszystko jest dobrze, więc po co mieliby wracać do przeszłości? A ja wciąż mam w głowie ich słowa, że to wszystko moja wina. Jak mogli mi coś takiego powiedzieć? Jakim prawem mnie tym wszystkim obarczyli? Byłem sam, zupełnie sam przeciwko całemu światu i nie miałem nikogo, kto by mnie wsparł, a oni twierdzili, że sprowadziłem to na siebie! A teraz jestem w szpitalu, próbowałem się zabić, i gdzie oni są? To byli MOI RODZICE, Gerard! MOI RODZICE!

Zanim się spostrzegłem, krzyczałem na cały głos, a ciepłe łzy spływały do moich ust. Nie potrafiłem o tym zapomnieć, nie potrafiłem z tym wszystkim żyć. Trząsłem się na krześle i płakałem, podczas gdy Gerard położył dłoń na moich plecach i gładził je powolnym ruchem. Wiedział, że musiałem to z siebie wyrzucić, pozwolić emocjom wybuchnąć i zgasnąć, dlatego nic nie mówił i cierpliwie czekał. W końcu, gdy mój oddech uspokoił się, zdobyłem się na odwagę i spojrzałem mu w oczy. Dostrzegłem w nich tak wiele troski, tak wiele akceptacji i zrozumienia, zupełnie jakby on także przeszedł przez podobne wydarzenia. Nagle, ni stąd ni zowąd, przypomniał mi się mój sen i wiedziałem już dokładnie, że to właśnie oczy Gerarda widziałem, kiedy zemdlałem w łazience, na pograniczu życia i śmierci. Nie potrafiłem oderwać od nich wzroku, po prostu wpatrywałem się w Gerarda jak dziecko, które pierwszy raz zobaczyło morze.

-Frank… - Gerard nagle znalazł się jeszcze bliżej mnie, kładąc delikatnie dłoń moim rozgrzanym policzku i opierając swoje czoło na moim. Wciągnąłem szybko powietrze, a zaraz potem jego usta znalazły się na moich, obejmując je w pełnym emocji pocałunku. Bez chwili zastanowienia naparłem na nie swoimi wargami, jednocześnie wplatając swoje ręce w miękkie włosy lekarza. Moje serce łomotało, oddech był krótki i urywany. Tak bardzo tego pragnąłem, tak bardzo pragnąłem go pocałować, a teraz moje marzenie się spełniało i nie mogłem w to uwierzyć. To było jedno z najwspanialszych uczuć, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Jego ciepłe,wilgotne wargi na moich, opuszki palców, które wydawały się lodowate na mojej rozpalonej skórze i delikatne, stłumione jęki, kiedy nasze języki się splatały. Było mi tak dobrze…nie, było mi cudownie. Nie chciałem, by ta chwila kiedykolwiek dobiegła końca, jednak musiało to nastąpić. Gerard nagle otworzył oczy, odsuwając się lekko i wyplątując moje ręce z jego włosów. Mruknąłem przeciągle na znak dezaprobaty, ponieważ nie byłem pewien, czy potrafiłem artykułować słowa. Krew pulsowała mi w uszach tak głośno, iż ledwo usłyszałem głos Gerarda, nagle pełen bólu i skruchy.

-Frank…cholera, przepraszam. Nie powinniśmy…nie powinienem… - Czarnowłosy pokrył się rumieńcem, ale nie patrzył na mnie, uporczywie lustrując wzrokiem swoje buty i zaciskając dłonie na swoich kolanach. Spojrzałem na niego, marszcząc brwi i nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi. Przecież tego chciałem. Dlaczego teraz mnie przeprasza? To nie miało jakiegokolwiek sensu. Chciałem go o coś zapytać, usłyszeć dlaczego, według niego, nie powinniśmy się całować, ale zwyczajnie zabrakło mi języka w ustach. Przez moją głowę przewijały się dziesiątki pytań i wyrzutów sumienia, kiedy siedzieliśmy jeszcze chwilę z bezruchu. A co, jeśli Gerard nawet nie był gejem? Co, jeśli miał rodzinę, żonę? Może zwyczajnie poniosły go emocje, może zrobiło mu się mnie żal? Boże, czy zrobiłem coś nie tak?

-Chyba…lepiej będzie, jak sobie pójdziesz. Chcę być trochę sam. – głos Gerarda był pełen winy i na granicy płaczu, tak jakby zrobił coś złego, czego teraz żałował. No tak, na pewno ma rodzinę. Frank, co ty sobie do jasnej cholery myślałeś!? Że możesz tak po prostu całować własnego lekarza? Jesteś idiotą, skończonym idiotą Frank. Dobrze wiesz, że nie zasłużyłeś na kogoś takiego. Dobrze wiesz, że nikt cię nigdy nie pokocha. Jak mógłby? Przecież jesteś nikim.

Zrobiło mi się niedobrze, więc ostatkami sił podniosłem się z krzesła, rzucając Gerardowi szorstkie pożegnanie, a potem pobiegłem prosto do łazienki, jednak nie zwymiotowałem. Oparłem po prostu czoło o deskę klozetową i płakałem tak długo, aż gardło rozbolało mnie od powstrzymywania dźwięków. W mojej głowie panował istny chaos myśli. Co to w ogóle miało znaczyć!? Przecież to Gerard pocałował go pierwszy. „Wykorzystał cię” – mówił podły głosik w mojej głowie, a ja nie umiałem go powstrzymać. „Tak jak wszyscy przedtem. Naprawdę myślałeś, że komukolwiek na tobie zależy? Jesteś żałosny i naiwny, a ludzie to widzą i wykorzystują dla ich własnej przyjemności. Ciebie nie da się pokochać, słyszysz? Jesteś wrakiem człowieka. Powinieneś był umrzeć wtedy. Powinieneś był –„

-Przestań! Przestań! – krzyknąłem, kładąc się na ziemi i przyciskając pięści do uszu, choć wiedziałem, że to nic nie da. Ten głos był w mojej głowie, był mną.

„Ty żałosny kretynie, zleży ci na nim, prawda? Zakochałeś się w nim. We własnym lekarzu. Jak mogłeś w ogóle łudzić się, że masz z nim szanse. Gerard jest silny i piękny, a ty? Spójrz na siebie! Nikt cię nie chce, Frank. Wszyscy cię opuszczają, nadal tego nie zaakceptowałeś? On też cię opuści, znudzisz mu się jak zużyta zabawka, a ktoś inny zajmie twoje miejsce.”

-NIE! Nie, nie, nie! Zamknij się! Jemu na mnie zależy!

„Tak? Ciekawe, na jak długo?”

On…on się o mnie troszczy. Ufam mu. Nie mógłby…nie mógłby mnie zranić. On…

***

Kiedy się otrząsnąłem, leżałem na szpitalnym łóżku, a za oknem było już zupełnie ciemno. Żółtawe światło stołowej lampki raziło mnie w oczy. Zamrugałem parę razy, ignorując szczypanie w zgięciu łokcia i podniosłem się lekko na rękach. Zauważyłem czyjąś sylwetkę pogrążoną w cieniu w kącie sali. Nie potrafiłem rozpoznać w niej żadnego lekarza i wtem przypomniało mi się, że miała mnie dziś odwiedzić Katy. Z powodu tego…incydentu z Gerardem, zupełnie wyleciało mi to z głowy, a na samo jego wspomnienie zalała mnie fala gorąca. Aby się nie niej nie skupiać, odchrząknąłem cicho, a sylwetka w kącie drgnęła i upuściła z rąk coś, co wyglądało jak książka.

-Frank? Obudziłeś się? – usłyszałem zachrypnięty głos Katy, a potem poczułem jej ramiona, oplatające mnie w uścisku tak mocno, że prawie nie mogłem oddychać.

-Du…dusisz mnie. – wydukałem, a Katy natychmiast się ode mnie odsunęła, tylko po to by przysunąć swoje krzesło obok mojego łóżka i spojrzeć na mnie z nieskrywaną radością. To naprawdę była ona. Widzieć ją tu i słyszeć jej głos po tak długim czasie było dziwnym i niemalże surrealistycznym doświadczeniem. Prawie zapomniałem, że istnieje życie poza szpitalem, że są tam ludzie, którzy oczekują mojego powrotu. 
Uświadomiłem sobie, że byłem w szpitalu już prawie dwa tygodnie i przez cały ten czas nie miałem kontaktu z nikim z zewnątrz. Byłem ciekaw, co słychać u Katy, jak tam jej studia, czy wszystko u niej dobrze. Najpierw jednak chciałem się dowiedzieć, jak to się stało, że obudziłem się w łóżku, kiedy ostatnie, co pamiętam, to leżenie na chłodnych płytkach w łazience. Spojrzałem na Katy pytająco, a ta od razu wiedziała, co miałem na myśli.

-Musieli ci dać zastrzyk ze środkiem uspokajającym, bo zacząłeś krzyczeć i się dusić…Potem przez chwilę spałeś. – Moja przyjaciółka uśmiechnęła się delikatnie, lecz w jej oczach malował się smutek. Pogłaskała mnie czule po głowie, a ja poddałem się jej dotykowi. Tak bardzo mi jej brakowało. W nikłym świetle lampki nocnej mogłem dostrzec głębokie cienie pod jej zmęczonymi oczami i lekko zapadnięte policzki. Wiedziałem, że się o mnie śmiertelnie martwiła i zrobiło mi się przykro. Nigdy nie chciałem jej skrzywdzić.

-Katy…Tęskniłem za tobą. Co u ciebie? – wymruczałem zachrypniętym głosem.

-Ja też za tobą tęskniłam, Franio. U mnie wszystko po staremu. Powiedz mi lepiej, co u ciebie? Jak się trzymasz? Faszerują cię czymś? Kiedy będziesz mógł wyjść? O, no i jak tam twoje sesje z psychologiem? –Katy od razu zalała mnie masą pytań, ale nie miałem jej tego za złe. W końcu, gdybym był nią, również bardzo chciałbym się dowiedzieć, co słychać u mojego przyjaciela w szpitalu.

-U mnie…dobrze. Dają mi chyba jakieś antydepresanty, podobno działają. Tak przynajmniej mówią lekarze. Wychodzę chyba za parę dni, nie wiem dokładnie. Trochę straciłem rachubę czasu. Gerard…to znaczy doktor Way…- ugryzłem się w język, nie chcąc wracać do bolesnego tematu naszego prawie-pocałunku. Dziewczyna natychmiast posłała mi jedno ze swoich spojrzeń z serii „wiem, że jest coś, o czym nie chcesz mi powiedzieć”. Odwróciłem od niej wzrok, czując, jak po plecach spływają mi kropelki zimnego potu. Co miałem jej tak właściwie powiedzieć?

-Frank, no dalej. Wiem, że coś jest. Powiesz mi, czy mam się sama dowiedzieć? – mimo żartobliwej ironii lekko ścisnęła moje ramię, aby dodać mi otuchy

-Ja…nie wiem, od czego zacząć. –wyznałem szczerze.

-Może od początku? – zachęciła Katy. –Nie jestem głupia, Frank. Widzę, co się dzieje. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy przez telefon? Na samo jego wspomnienie byłeś od razu podekscytowany i, przysięgam, buzia ci się nie zamykała. – na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek, a ja w końcu się poddałem. 

Opowiedziałem jej całą historię, odkąd Gerard pojawił się w mojej sali zaraz po moim przebudzeniu. Powiedziałem jej, jak się czułem, patrząc na niego i przebywając w jego pobliżu. Wreszcie przyznałem się przed samym sobą, że Gerard mi się podoba. Następnie wspomniałem o naszych rozmowach i jego trosce o mnie, ale kiedy doszedłem do dzisiejszej rozmowy, nagle zabrakło mi odwagi.

-Dzisiaj…dzisiaj opowiedziałem mu o swoim życiu, o swojej rodzinie, a on mnie…pocałował. Myślałem, że…no wiesz, podobam mu się, czy coś. A on nagle cały zesztywniał i kazał mi wyjść. Potem była ta cała akcja w łazience…Katy, serio, nie wiedziałem, o co chodzi. Myślałem, że może zrobiłem coś źle, sam nie wiem. To było dziwne.

Katy wciągnęła powietrze, ale zaraz potem z jej ust wydobył się cichy chichot, brzmiący jak zdanie: „Miałam rację”.

-Ej! Nie śmiej się, okej? – fuknąłem, ale sam nie mogłem powstrzymać uśmiechu na mojej twarzy. 

Brakowało mi kogoś, z kim mógłbym się pośmiać, dlatego każdy powód był dobry, nawet żarty ze swojej własnej ułomności. Katy spoważniała nagle i zniżyła głos do szeptu, jakby obawiała się, że ktoś może nas usłyszeć.

-Ech, Frank…To oczywiste, że mu się podobasz. Ba, zaryzykowałabym, nawet stwierdzenie, że jest w tobie na zabój zakochany. Zobacz – poświęca ci wiele czasu, pragnie zdobyć twoje zaufanie, a do tego przyniósł ci kwiaty!

Byłem trochę zbity z tropu. Z jednej strony, bardzo chciałem wierzyć w to, o czym mówiła moja przyjaciółka, z drugiej zaś nie chciałem robić sobie nadziei. Jakby nie patrzeć, Gerard odtrącił mnie, kiedy miał wreszcie szansę, by wyznać swoje, przypuszczalne, uczucia.

-On jest po prostu dobrym lekarzem, przywiązuje uwagę do wszystkich swoich pacjentów. – To był akurat bardzo racjonalny argument. Nie raz widziałem, jak rozmawia z innymi ludźmi, przebywającymi na oddziale, pocieszając ich i pozwalając im być szczerym. Było w nim tak wiele oddania dla swojego zawodu, że ledwo potrafiłem to pojąć. Ktoś taki, jak Gerard, z twarzą modela i charakterem anioła mógłby z powodzeniem zostać kimś znanym i zarabiać fortunę, jednak on dobrowolnie poświęcił się pracy w szpitalu, by ratować takie żałosne istoty, jak Frank Iero.

-Tak? A czy innych pacjentów też całuje? Bo jeśli tak, to chyba sama chętnie zapiszę się na jakieś badania…

-Katy! To nie…O czym ty w ogóle gadasz? -pacnąłem ją w czoło, a ta zrobiła to samo, a potem oboje znowu się zaśmialiśmy.

-Frank, naprawdę. Wydaje mi się, że miał jakiś ważny powód, aby przerwać wasze małe randez-vous. Może bał się, że stracisz do niego zaufanie? Że już nie będziesz chciał z nim rozmawiać? Zastanów się, czy mówił coś, co mogłoby sugerować, że mam rację?

Niespodziewana myśl spłynęła nagle do mojej głowy, zapalając się jak żarówka. Gerard rozmawiał o kimś ze swoim bratem, a gdy mnie zobaczył, nagle się speszył. Więc jednak chodziło o mnie. Gdy przypomniały mi się jego słowa, oblałem się rumieńcem mniej-więcej wielkości księżyca i nieznacznie pokiwałem głową. Katy to wystarczyło.

-Ha! – wykrzyknęła triumfalnie, aby zaraz potem znów ściszyć głos do szeptu. –Wiedziałam! Widzisz, Frank? To nie twoja wina. Wszystko się ułoży, zaufaj mi. Może powinieneś z nim porozmawiać? Pogodzić się? Przecież to twoje życie, Frank. Przeżyłeś, a więc masz kolejną szansę. Masz jakiś cel. Proszę, nie zmarnuj tego.

Pomyślałem o tym chwilę, uchylając się od odpowiedzi. Nie wiedziałem nawet, czy powinienem wierzyć w to wszystko. Głęboko we mnie wciąż siedziało przekonanie, że nie zasługuję na Gerarda, że powinienem odpuścić, póki jeszcze mogłem. Z drugiej strony, cholera, ja całe życie odpuszczałem. Cały czas unikałem konfrontacji, bo to było wygodniejsze. Niespodziewany przypływ siły wdarł się do mojego umysłu i dał mi przeświadczenie, iż czas zawalczyć o swoje. O swoje pragnienia, marzenia, życie. Jeśli tego nie zrobię, nigdy nie pójdę naprzód i stracę szansę na coś wspaniałego. Zbyt wiele razy bałem się po coś sięgnąć, a potem żal i poczucie porażki nie dawały mi spać. Zbyt wiele razy się wycofywałem, twierdząc, że nie mam siły. Zbyt wiele razy usuwałem się w cień, pozwalając przypadkowi decydować o swoim losie, kiedy wydarzenia przepływały obok mnie. Nagle poczułem w sobie małą iskrę nadziei i pozwoliłem jej zająć miejsce w moim sercu. Chciałem, by rosła, by przemieniła się w ogień, który rozjaśni ciemność i strawi moje problemy. Tak dawno ją straciłem, że teraz za wszelką cenę się jej trzymałem i pragnąłem zrobić wszystko, by nigdy nie wygasła. Przymknąłem oczy i pozwoliłem jej rozlać się po moim ciele i umyśle, niczym kropla atramentu w szklance wody.


-Masz rację. – wyszeptałem cichutko. Masz rację, Katy.

***

Hej wszystkim! Witam was serdecznie w nowym roku :). Co tam u was słychać? Rety...tak dawno mnie tu nie było. To chyba zaczyna się robić dla mnie znamienne. Mam nadzieję, że długość tego rozdziału chociaż w pewnym stopniu wynagrodzi wam moją długą absencję. Co mogę powiedzieć o tym czymś powyżej? Pisanie tego było...bardzo trudne, przyznam szczerze. Proces twórczy, wbrew pozorom, jest krwawy i bolesny, choć jednocześnie oczyszczający. W tym rozdziale musiałam bardzo dokładnie przyjrzeć się swojej psychice i powrócić myślami do wspomnień, co w moim wypadku oznacza sporo wysiłku emocjonalnego. Jak pewnie się domyślacie, historia życia Franka nie jest zmyślona, ale dzięki temu, że ją opowiedziałam, czuję się jakoś lepiej :). 
Niestety, od pewnego czasu obserwuję u siebie pewne "rozłączenie" z moimi bohaterami. Początkowo chciałam, by to short story było moim własnym rozliczeniem ze sobą, pewnego rodzaju spowiedzią, jednak moje życie zaczęło się zmieniać i zauważyłam, że to opowiadanie traci autentyczność, że nie przedstawiam wam prawdziwej historii. Frank miał być, w założeniu, podobny do mnie, jednak jego problemy już nie do końca pokrywają się z moimi. Nie wiem, na ile potraficie to zrozumieć, ale zwyczajnie czuję się, jakbym was okłamywała. Niemniej jednak mam nadzieję, że podobał wam się ten rozdział. Planuję jeszcze jeden lub dwa do końca :>.
P.S. Niestety, nie betowałam tego rozdziału, dlatego z góry przepraszam za wszelkie błędy!
P.S.2. Serdecznie zapraszam was na bloga Emki, który prowadzi razem ze swoją przyjaciółką: TU :).